Rozdział 24

1.4K 174 33
                                    

Ruby

Tuż przed ósmą wjechałam na ranczo Doverów na rowerze, który pożyczyła mi Sunny.

Całe szczęście że mi go udostępniła - gdyby nie on na pewno bym się spóźniła, ponieważ zaspałam.

A zaspałam dlatego że wczoraj zasiedziałam się z Vinnim, na dodatek nie mogłam zasnąć, byłam tak bardzo rozemocjonowana. Myślałam o nim i nie mogłam przestać. Wyobrażałam sobie jego czarne, wąskie oczy, ostrą szczękę i pełne usta, szeroki uśmiech i dźwięk jego głosu. Zastanawiałam się jakie w dotyku są jego włosy i co skrywa pod tym idealnie skrojonym garniturem.

Jednak najbardziej ujęło mnie to jak się zachowywał i historia którą mi opowiedział.

To jak się przede mną otworzył.

Opowiadając mi o nastoletnim sobie, o czasach kiedy był mniej więcej w moim wieku i o tym z jakimi musiał się wtedy mierzyć problemami, o tym, że był tak samo zagubiony i zraniony jak ja, że musiał tak wiele przejść i przezwyciężyć aby być teraz tym kim się stał… Sprawił że podziwiałam go jeszcze bardziej i byłam mu wdzięczna jeszcze mocniej. Dał mi nadzieję na to że ja też mogę kiedyś być taka jak on.

Walczył z uzależnieniem, depresją i żałobą, stracił najlepszego przyjaciela i matkę, a  mimo to potrafił odnaleźć w tym cel i misję.

Można się załamać po traumatycznych przeżyciach oraz poddać, albo czerpać z nich naukę, i starać się je przetrwać, przekuwając w coś wartościowego. Tak jak Vince.

Naprawdę go podziwiałam.

Wypuściłam drżący oddech aby przypadkiem znowu nie zacząć o nim myśleć, oparłam rower o płot i pognałam do wielkiego domu z bali, który zachwycił mnie już gdy byłam tu po raz pierwszy – przywodził mi na myśl góralskie chaty, lub pensjonaty z górskich pocztówek. Był wielki ale i klimatyczny, miał dużą werandę pokrytą bluszczem, w środku znajdowało się mnóstwo ziół oraz kwiatów, i ta drewniana, podłoga której skrzypienie było swego rodzaju muzyką dla moich uszu.

Nigdy nie miałam normalnego domu więc to tętniące życiem a jednocześnie tak przytulne miejsce, w którym każdy zdawał się być dla każdego miły i uczynny, wypełnione śmiechem, rozmowami oraz dobiegającymi z farmy odgłosami zwierząt było… Spełnieniem marzeń.

Zaczynałam uwielbiać to ranczo i czułam się tu naprawdę dobrze.

Weszłam do wielkiej owalnej kuchni po której krzątała się gosposia – starsza pani o imieniu Hana.

- Dzień dobry – zawołałam z uśmiechem i założyłam fartuszek – Co mogę robić?

- Dzień dobry, skarbie. Wybij jajka, jeśli możesz. Chłopcy dzisiaj pracują od szóstej. Robią ogrodzenie dla owiec, bo burza zniszczyła poprzednie, więc pewnie za godzinę będą umierali z głodu – zaśmiała się wymachując wielką chochlą.

- Się robi – odpowiedziałam i wzięłam się do pracy.

Po niecałej godzinie do kuchni wpadło dziesięciu mężczyzn rozmawiających i śmiejących się w głos, a ja nakładałam im porcję jajecznicy z szynką i pomidorem na talerze.

Każdy z nich już mnie znał, witał się ze mną serdecznie, dziękował za posiłek i znikał w przejściu prowadzącym na werandę gdzie czekał na nich wielki stół jadalniany.

Na koniec do domu wkroczy Reese w kapeluszu kowbojskim, pogodny ale i ewidentnie zmęczony.

- Głodny? – zagadnęłam nakładając mu posiłek.

- I to strasznie. Jesteś aniołem – powiedział biorąc ode mnie talerz – I ty też, Hana  - podszedł do gosposi i cmoknął ją  w policzek, a ona pokręciła na niego głową z szerokim uśmiechem -  Drogie panie, zapraszamy do nas, może zjemy wspólnie? – zagadnął.

BliżejOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz