Chloe Fairchild, przeżywa ogromny dramat po stracie swojego męża, który ginie na służbie tuż przed tym, jak miała mu powiedzieć o ich pierwszym dziecku. Zmagając się z żałobą i samotnością, Chloe stara się znaleźć siłę, by wychować córkę, mimo że ka...
Ups! Ten obraz nie jest zgodny z naszymi wytycznymi. Aby kontynuować, spróbuj go usunąć lub użyć innego.
Alaric
To nie był dobry dzień na pogrzeb. Jednak czy taki w ogóle istniał? Pogrzeb to zawsze moment, w którym czas zdaje się zatrzymywać, ale nigdy nie jest on łatwy do zniesienia. I mimo że ta chwila, jak każda inna, miała swój rytuał, dziś wydawała się niepasująca do otaczającego ją świata. Słońce od kilku dni chowało się za gęstymi, ciemnymi chmurami, które przytłaczały niebo, nadając mu ciężki, niemal martwy odcień szarości.
Wydawało się, jakby cały świat wokół próbował ukryć swoją prawdziwą twarz, odwracając się od cmentarza, jakby nie chciał być świadkiem tej smutnej ceremonii. Porywisty wiatr zdmuchiwał resztki liści, które jeszcze trzymały się gałęzi. Były to ostatnie ślady jesieni, te, które nie miały szansy się w pełni rozwinąć, bo natura, zbyt surowa w swojej przemianie, zmieniała wszystko zbyt szybko.
Nadchodziła zima. I choć w Vancouver nie należały one do najzimniejszych, to jednak dla tych, którzy żyli w mieście na co dzień, były to dni pełne szarości, deszczu i mroźnego wiatru. Zima nie była tu wcale łagodna. To czas, kiedy chmury nie chciały ustąpić miejsca niebu, kiedy silniejsze wiatry i ulewy zmieniały rytm codziennego życia. Mimo że na termometrze nie widniały szczególnie niskie wartości, klimat sprawiał, że ludzie czuli się, jakby zima była tu nie tylko w kalendarzu, ale także w sercach. Nieznośna wilgoć przenikała ubrania, a każdy krok na mokrej nawierzchni stawał się bardziej wyzwaniem niż rutyną.
Cmentarz, na którym odbywał się pogrzeb, tonął w tej zimnej mgle, a dźwięki płaczącego wiatru rozpraszały się wśród drzew, jakby chciały ukryć przed światem ostatnie pożegnanie. W powietrzu unosił się zapach wilgotnej ziemi i roślinności, która czuła zbliżającą się zmianę. Wszystko to miało swoją melancholijną, bezwzględną logikę. Zima niosła w sobie ten nieuchronny, ale konieczny proces przemiany. W pewnym sensie czuć było, że śmierć, tak jak natura, nie zna pory roku. Życie i jego końce to nieustanna zmiana, niezależnie od tego, co mówi kalendarz. Dziś pożegnanie to miało swoje miejsce w tym właśnie czasie, w tej bezbarwnej, ale potężnej atmosferze, która stawała się tłem dla ludzkiej tragedii.
Spojrzałem po zgromadzonych ludziach, którzy razem ze mną nie potrafili zrozumieć tej straty. Wszyscy byli tu, ale jakby część ich umysłów i serc pozostawała daleko, nieobecna, próbując ogarnąć to, co miało miejsce. To nie była strata, którą dało się pojąć, ani zrozumieć w tradycyjny sposób. Tragedie są jak ciemne chmury, które nie chcą ustąpić, nie chcą zniknąć, nawet po przejściu czasu.
Patrzyłem na moich rodziców, którzy przylecieli zaraz po tym, jak poinformowałem ich o naszej tragedii. Widok ich twarzy był jak powrót do dzieciństwa, kiedy w obliczu świata nie potrafiłem zrozumieć wielu rzeczy, a oni byli moim fundamentem, moim schronieniem. Ale teraz nie mogli mnie uratować, bo tej straty nie dało się znieść słowami ani gestami. Mama mocno przytulała Caroline, która nie potrafiła opanować płaczu. Czułem jej ból na tyle mocno, że aż mnie to paraliżowało. Jej ciało, drżące od łez, wciąż było tu, w moim zasięgu, ale czułem się, jakbym stał w innej przestrzeni – jakbym nie mógł do niej dotrzeć, jakbym stał za szybą, patrząc, jak ktoś bliski odchodzi, a ja nie mogę pomóc.