Zupełnie jak wtedy, kiedy byli jeszcze mali, William niósł Nadine na barana przez miasto. Dziewczyna oplotła rękami jego szyję, a mniej więcej co kilka metrów, a jakiś tuzin jego kroków upewniała się, czy aby na pewno nie jest mu ciężko. Za każdym razem odpowiedź była przecząca. Zapadał zmierzch, a pełne tego dnia słońce chowało się za horyzont pozostawiając niebo w odcieniu pomarańczowych barw przechodzących to w fiolet, to w delikatniejszy róż. Rozmawiali o rodzicach, o studiach i o życiu, które ich czekało, choć wcale nie byli na nie gotowi. Dwadzieścia lat to niewiele, a jeszcze mniej, kiedy trzeba podejmować decyzje, które postawią krzyżyk na całym dotychczasowym życiu tylko po to, by zapewnić nam przyszłość. W tym jednym momencie każde zapragnęło cofnąć się w czasie o te kilka lat tylko po to, by zyskać teraz tak cenne chwile beztroski. Gdy przechodzili obok jednej z kawiarni, Nadine wskazała palcem na wywieszone w drzwiach ogłoszenie o konkursie poetyckim. Nie musiała długo przekonywać przyjaciela. Zeskoczyła mu z pleców i weszli do budynku, by usadowić się na wygodnych kanapach z postarzanej skóry. William poszedł zamówić dla nich dwie kawy, po czym zajął miejsce koło Nadine. Siedzieli naprzeciw znajdującej się na niedużym podwyższeniu sceny. Umocowane u sufitu reflektory oświetlały ją bladym blaskiem, choć chwilowo wciąż była pusta, nie licząc perkusji, bongosów i kilku innych, dziwnych instrumentów. Kawiarnia dość szybko zaczęła zapełniać się zarówno starszymi jak i młodszymi gośćmi, tym samym stanowiąc zbiorowisko wielu niewątpliwie ciekawych osobistości. Na scenę wyszła jedna z kelnerek, by zaprosić wszystkich na wieczór poetycki, podczas którego wyłoniony zostanie najbardziej obiecujący poeta. Nagrodą był kupon na dziesięć darmowych kaw, czego nie można było zignorować. Kobieta zapowiedziała pierwszego uczestnika. Był nim trochę za wysoki, odrobinę za chudy, rudy chłopak. Towarzyszył mu inny nastolatek z burzą jasnych loków, tak długich i opadających na twarz, że nadawały mu wygląd wyjątkowo atrakcyjnego mopa. Blondyn zaczął przygrywać na bongosach niepokojącą melodię, która miała nadać całemu wystąpieniu tajemniczości. A przynajmniej nadawała do momentu, w którym recytator otworzył usta. Elokwencja jego strof wskazywała na kogoś, kto lubi otwierać słownik na przypadkowych stronach i wypisywać z niego co ciekawsze wyrazy ciągiem w nadziei, że będzie to miało jakiś sens, lub przynajmniej zabrzmi na tyle mądrze, że ktoś dostrzeże w jego wierszach ukryte znaczenie, którego z pewnością tam nie ma. Nadine ze zmarszczonymi brwiami sączyła kawę, choć wyraz twarzy dziewczyny świadczył o tym, że w życiu nie przeżywała podobnych katuszy. Zejście chłopaka ze sceny po wygłoszeniu całej serii „Sonetów zniszczenia", bo tak je nazwał, ukróciło męki wszystkich słuchaczy, których brawa były wyrazem niczego więcej, jak tylko daleko posuniętej grzeczności.
-Jeśli następni będą tacy sami, przysięgam, że wyjdę na scenę i sam coś zaimprowizuję – rzucił William odprowadzając wzrokiem wchodzącą na podwyższenie, pryszczatą okularnicę z niesfornym warkoczem, z którego wymykały się liczne kosmyki.
Dziewczyna ględziła coś o utraconym życiu, wiecznej miłości i pogrzebaczu obok dogasającego paleniska, którym swoją drogą powinna ukrócić własne cierpienia, co do znudzenia przypominało twórczość którejś z sióstr Brontë, choć nie sposób było powiedzieć której. Zarówno Emily jak i Charlotte cechowało nietypowe zamiłowanie do patosu, makabry i miłości, na której drodze stoją jedynie przeszkody, co w wyniku prowadzi do płaczu, zgrzytania zębami i totalnej, nieodwracalnej, ciągnącej się pokoleniami katastrofy.
-Cholerka, to było mocne – mruknęła Nadine, kiedy dziewczyna zeszła ze sceny – myślę, że przedawkowała Wichrowe wzgórza i opowiadania Poe'go – westchnęła, a William z wyrazem boleści na twarzy jedynie pokiwał głową. Tego chyba było dla nich za wiele.
-Zwijamy się stąd? – spytał upijając ostatni łyk kawy, po czym przeniósł wzrok na filiżankę przyjaciółki, która od dawna już była pusta. Spojrzała na niego z nadzieją.
-Myślałam, że nie zapytasz – głośno wypuściła powietrze z ust, po czym oboje zerwali się z kanapy, by ukradkiem opuścić lokal.
W ten oto sposób zrezygnowali z dobrowolnego wysłuchania dalszej ilości kandydatów i dowiedzenia się, kto wygrał kupon na darmowe napoje. Nie wątpili w ich talent, tym bardziej wizję twórczą, jednak nie byliby w stanie wysłuchać tego nie mając w sobie ani grama żadnej używki. Opuścili lokal po cichu, wywołując falę krytycznego szeptu reszty wyraźnie zachwyconej wystąpieniami widowni. Wracali trzymając się za ręce jak za dawnych czasów, machając w tę i z powrotem splecionymi dłońmi i rozmawiając. Zegarek wskazywał dwudziestą pierwszą, a jedynym źródłem oświetlającym im drogę były stojące wzdłuż chodnika, staromodne latarnie. Większość kawiarni i barów dopiero o tej porze wystawiało na zewnątrz stoliki czekając na potencjalnych klientów. Ulice stawały się coraz bardziej zatłoczone, pełne uśmiechniętych, z ożywieniem w oczach rozmawiających na różne tematy ludzi. To właśnie po zapadnięciu zmroku zaczynało się życie. Dzielnica ta do złudzenia przypominała im pełną artystów i cyganerii, francuską Montmartre kuszącą barwami, dźwiękami, wysokimi latarniami i kolorowymi sklepikami, ściągającą ludzi niemal z całego miasta. W przepełnionym trzeźwą użytecznością, nowoczesnym Londynie trudno było znaleźć miejsce służące czemuś więcej niż interesom, dlatego też, gdy tylko mieszkańcy zatłoczonego miasta wracali z pracy w biurowcach zrzucali kostiumy i garnitury, a wieczorami przychodzili na swoje tak zwane, londyńskie Montmartre w poszukiwaniu miejsca, w którym będą mogli spędzić czas z przyjaciółmi, porozmawiać, posłuchać ulicznych artystów i napić się alkoholu. Mijali przekrzykujących się ulicznych portrecistów, z których każdy oferował po pięćdziesiąt pensów niższą cenę niż poprzedni, a wszystko po to, by zarobić. Jedni rysowali karykatury, inni szkice węglem, ci bardziej zdeterminowani parali się kubizmem, jednak portret stanowiący plątaninę geometrycznych figur nigdy nie przypominał za bardzo modela, toteż te schodziły najgorzej. W oknach jednego z bardziej oryginalnych lokali Nadine dostrzegła reprodukcje Płonącej żyrafy i Miękkich zegarów. Przepadała za Salvadorem Dali, toteż zatrzymała się na chwilę by zajrzeć do wnętrza kawiarni.
-Chcesz wejść? – spytał William unosząc brwi. Był gotów się zgodzić, choć na kolejną kawę żadne z nich nie miało ochoty, a herbata była najlepsza, kiedy Nadine zaparzyła ją we własnym, domowym kubku.
-Nie – potrząsnęła głową uśmiechając się – jestem zmęczona – ziewnęła przeciągle, po czym Will ujął ją pod rękę i ruszyli budzącą się do życia uliczką.
Musieli trafić w sam środek święta, gdyż na placu, pod ogromnym, poskręcanym drzewem stał ubrany w pasiastą koszulkę, spodnie na szelkach i czerwony beret mim. Na dłonie wsunięte miał białe rękawiczki, a pod pachą trzymał wiązkę żółtych róż. Machał do przechodniów, dzieciom wręczał pojawiające się znikać lizaki, a do starszych ludzi uśmiechał się z dostojeństwem. Gdy go mijali, złapał Nadine za dłoń, po czym wręczył jej jedną z żółtych róż, pokazując palcem na William'a. Dziewczyna spłonęła rumieńcem, a w odpowiedzi na jej podziękowanie mim ukłonił się szarmancko, po czym jak gdyby nigdy nic odwrócił się próbując zabawiać kolejnych, mijających go coraz większymi grupkami ludzi.
![](https://img.wattpad.com/cover/34130602-288-k393242.jpg)
CZYTASZ
A milion little pieces | 1D
Fiksi PenggemarHistoria o tym, jak ludzkie przeznaczenie kształtowane jest przez milion małych zbiegów okoliczności. Losy dwóch dziewczyn splatają się ze sobą, gdy okazuje się, że mają zostać przyrodnimi siostrami. Życie Rosemary Hale było totalną nudą aż do dni...