Prolog

624 38 5
                                    

Dzień był wyjątkowo ciepły jak na nadchodzącą powoli zimę. Początek listopada zwiastować powinien dni przepełnione rozpaczą nieba i marsowym obliczem przechodniów, starających się omijać umiejętnie kałuże. Markotne panny winny utyskiwać na zabłocone suknie i tak raźno przeskakiwać ulice w powozach, jakby je sam diabeł gonił.

Tymczasem promienie słoneczne ogrzewały przechodniów, każdy wydawał się pogrążony w błogim flanelowaniu i podziwianiu ostatnich chwil blasku. Miłe to było doświadczenie, czuć to osobliwe ciepło na skórze, podczas gdy w tym samym czasie nadciągał powiew mroźnego, północnego wiatru.

W oddali rozciągał się krajobraz równie błogi, co lica spacerowiczów - widać było kilka statków, które dryfując spokojnie po rzece Mersey, miały chwilę potem wyruszyć na głębokie wody. Tego dnia doki były ciche i głuche, nie sposób było posłyszeć ani jednej skargi zgrzytających elementów stalowych, żadnego gwaru, tak znamiennego dla chwili rozładunku. Świat brał bardzo powolny oddech ulgi w to niedzielne popołudnie.

Pośrodku tymczasowej oazy, na małym placyku z niskimi drewnianymi ławeczkami stał wysoki, tyczkowaty młodzieniec. Podpierał on rękę na okazałym murku, kapelusz zsunął na twarz tak, że nikt nie mógł dojrzeć jego oblicza. On sam zdawał się jednak obserwować wszystko i wszystkich bacznym okiem, jakby odrabiał jakąś arcyważną lekcję.

Młodzieniec ów ukrywał w cieniu kapelusza swoje zmęczenie po podroży, ta bowiem, którą ukończył przed chwilą była zdecydowanie najdłuższą, jaką odbył w swoim krótkim życiu. Sieć angielskich linii kolejowych była mu bardzo dobrze znanym układem, który niczym naczynia w organizmie żyjącym, łączyła ze sobą wszystkie najważniejsze elementy królestwa. Co ciekawe, im dalej na północ, tym mniej owych naczyń występowało, jakby najważniejsze narządy mieściły się u podstawy tej prężnie działającej istoty. Jednak nie sam rozkład kolei tak wymownie pochłaniał teraz umysł młodzieńca.

Oszczędny był to chłopiec, nie żadne ladaco, gdyż wycieczkę swoją ufundował środkami możliwie najtańszymi. Wyprawił się ten człowieczek wagonem trzeciej klasy i z początku tak był rad z tego, że połowa podróży minęła mu znośnie, a nawet wesoło. Dopiero później owo przedsięwzięcie zaczęło mu doskwierać, gdy liczba osób w wagonie wzrosła, i każdy był w bardzo bliskim kontakcie z bliźnim. Wówczas wtedy dopiero młody arystokrata zaczął odczuwać dyskomfort, nikt bowiem nie szanował jego przestrzeni osobistej. Jakieś dzieciaczki, ubrane w łachmany najwyższej jakości zaczęły szamotać się po pociągu, jedno targając drugie za warkocze. W szale zabawy nie omieszkały podeptać świeżo wypastowanych oksfordek biednego panicza, który starał się z całych sił nie dać po sobie poznać, że te swawole tak bardzo go irytują. Z należytą godnością zaciskał tylko coraz ciaśniej rękę na metalowym stelażu niewielkiej walizki i modlił się w duchu, aby ofiarować mu więcej wytrwałości.

Woń w owym wagonie także roztaczała się osobliwa i komicznie wyglądający w tej nieciekawej przestrzeni panicz w wysokim kapeluszu zasłaniał sobie nie raz lico chustką do nosa. Jednak spostrzegłszy zaciekawione spojrzenia niesfornych nicponi i zmarszczone brwi pewnej panny cerującej skarpetę po drugiej stronie, przy oknie, zaprzestał prezentować swój niesmak w tak ostentacyjny sposób.

Sam wybrał sobie taki los podróżnego, i choć ciężki to był los, to nie uczuwał żalu. Odrzucając w kąt londyńską pierzynę, okrywającą go szczelnie od lat szczenięcych, być może nie zdawał sobie sprawy o życiu. Najbardziej jednak ranił go fakt, że nikt nie chciał wykładać mu wiedzy o otaczającym nas świecie. Wszyscy woleli deliberować o nowinkach technologicznych, które czasem nie do końca były jednak pojmowane przez zacnych ojców, podkręcających z zamiłowaniem wąsa. O burbonie i partyjkach gier karcianych. Panie zachwycały się piórkami w kapeluszach, taksowały z surowością każdy cal sukien drogich koleżanek i ściskały z powinszowaniem córeczkę najbliższej ich sercu cioci, która dopiero co wróciła z pensji. Codziennie ów młodzian przez ostatni czas spoglądał na to towarzystwo stolikowe i nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że istnieje jeszcze inne życie. Oczywiście były kwesty i wiedział, że jego serdeczna przyjaciółka, służąca Prissy znika gdzieś od czasu do czasu, ale co wówczas robiła, tym się nie zajmował. Z młodym paniczem nie rozmawiało się o troskach tak trywialnych jak chleb, rodzina czekająca gdzieś w małym pokoiku na poddaszu, mąż pracujący w fabryce za parę pensów i dziecko, które zmarło niedawno na szkarlatynę. Nikt nie chciał go zaznajamiać z mocą szczurzej plagi czy ogniskiem karaluchów pod miotłą.

Do dnia dzisiejszego stanowiło to wszystko zamazany obraz innego świata; tak jak wiemy o istnieniu Antarktydy, ale nigdy żeśmy nie postawili stopy na czapie lodu. Podobnież było tutaj.

Być może jednak należy uznać tego młodziana za wariata, kto bowiem pomimo ciągutek młodości, opuściłby dom rodzinny w wieku lat siedemnastu, zsyłając się na trudy życia codziennego, które nawet dotąd nie tyle dzielone z kimś, ile w ogóle nieznane. Ostatnimi czasy jednak chłopiec ten zaczął oddawać się uwodzicielce potężnej - poezji, która stała się bardzo prędko jego najmilszą towarzyszką. To właśnie dla niej zrezygnował on z ciepłoty pewnego dachu nad głową. W Londynie nie sposób mu było znaleźć choć skrawek miejsca, który mógłby zostać oddany przez jego romantyczną duszę. Za każdym razem zastanawiał się nad wielką prostotą i zwyczajnością tego miejsca tak bardzo, że myśl o wyjeździe stała się w końcu obsesją. Pomysł oczywiście spotkał się z ogólnym niezadowoleniem, (mówiąc w całkowitym udelikatnieniu), zwłaszcza seniora rodu. Jego reakcja jeszcze bardziej pobudziła młodziana do działania, a że nie chciał być cokolwiek dłużny, wziął tylko cośkolwiek niezbędne w podróży oszczędności i w środku nocy stawił się na dworcu. Był to dla niego moment pierwszego zderzenia się z rzeczywistością samodzielności - bilety pierwszej klasy były o wiele droższe, niż miarkował. Zadowolony ze swego racjonalnego podejścia, zdecydował się na ,,ostatni wagon", lecz później, jak już wiemy, otrzymał biedak jeszcze jeden chlust lodowatej wody, która trzeźwi znakomicie otępione zmysły. Nic jednakże nie przysłoniło mu celu, którym było spełnienie swoich gorących ambicji.

Wybór Liverpoolu nie był przypadkowy, było to dla niego w bardzo nadzwyczajny sposób miasto nie tylko malownicze, ale także obdarzone obecnością stryjostwa. W razie ewentualnych kłopotów (bo rzecz jasna nie zakładał, że nigdy nie będzie potrzebować pomocy) ich bliskość stwarzała sposobność do nieocenionego wsparcia.

Słońce zaczęło niespiesznie chować się za chmurami, kiedy ten pełen marzeń młody człowiek zdołał zaprzestać podziwiania falującej na wietrze wody i dźwigając ze sobą ciężką walizkę, udał się Hartley Quay, która mogła go doprowadzić do głównej ulicy. Rozglądał się cierpliwie w poszukiwaniu jakiegokolwiek pensjonatu lub hotelu, czegoś w czym mógłby się zatrzymać na noc. Jednak znajdujące się przy tej wąskiej brukowanej uliczce budynki nie spełniały jego oczekiwań. Większość z nich pełniła funkcję portowych magazynów.

Poprawiając kapelusz, przystanął na chwilę, by wnikliwiej się im przyjrzeć. Cały kompleks był zabudową z czerwonej cegły, która połyskiwała bardzo ładnym odcieniem w popołudniowym słońcu. Chłopiec zmrużył oczy i zaczął uważnie czytać różne szyldy, aż ku wielkiej uciesze, wreszcie znalazł maleńki napis Pokoje do wynajęcia. Hotel.

Uradowany ruszył pewnym krokiem w tym kierunku, lecz nagle poczuł mocne szarpnięcie i stracił grunt pod nogami, witając się dość boleśnie z twardą kostką. Wstał jednak tak szybko, jak upadł, wykrzykując przy tym w stronę spacerujących ludzi. Co żyw, pobiegł w stronę swego oprawcy, trzeba było być głupcem, by okradać kogoś w biały dzień! Tak, jego uwadze nie umknął brak sakiewki, która była ówcześnie przypięta do skórzanego pasa. ,,Być może to ja jestem głupi, że noszę pieniądze w ten sposób" – pomyślał od razu, rozgorączkowany. Krótkie czarne kosmyki jeszcze przez chwilę powiewały w zasięgu jego wzroku, jednak chwilę potem zniknęły na dobre.

Był to jakiś mały chłopczyk, sądząc po wzroście złodziejaszka. Może biedne dziecko, które pragnęło wspomóc rodzinę? Ta myśl trochę złagodziła oburzenie, jednak nie zmieniła faktu, że młodzian ostał się teraz bez środków do życia. Z ciężkim sercem patrzyło się na wyraz jego twarzy, który odkrywał przed nami tajemnicę pogrzebanych nadziei. Ale może jeszcze nie wszystko było stracone?

Zrezygnowany powrócił wolnym krokiem po swoją walizkę. Tracąc na razie nadzieję na wszystko, co mógł tu osiągnąć sam, wsiadł do niewielkiego dyliżansu, oferującego podwózkę do Everton. Woźnica zgodził się, z udawanym oporem, aby zapłatą na ową usługę stał się pozłacany zegarek, nie dysponował nasz bohater bowiem niczym innym, co zaspokoiłoby chciwość tęgiego mężczyzny. Ściągnąwszy kapelusz, usiadł panicz na obitym czerwonym skajem siedzeniu.

Był wściekły na całą rodzinę Wilkinsonów. Za trzymanie go przez tyle lat pod kluczem. Za to, że interesowali się tylko swoimi nosami. Za to, że nie mógł zdobyć doświadczenia w niczym naprawdę przydatnym.

A przede wszystkim był wściekły na siebie, że tak długo pozwolił sobie żyć w iluzji idealnego świata.

Metanoia Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz