Reszta popołudnia przebiegała głównie pod znakiem papieru, długopisu i kalkulatora. Musiałam z wielką dokładnością policzyć rachunki za zakupione przez tatę sprzęty i wpisać je wszystkie w odpowiednie tabele do raportu, który oczywiście nie był kompletny, bo brakowało podpisów kierownika technicznego, głównej księgowej i samego dyrektora. Postanowiłam, że następnego dnia udam się do sekretariatu szkoły i załatwię wszystko na poczekaniu, by po kilku dniach nie mieć żadnych zaległości.
Kiedy ostatnia rubryka została wypełniona przez gigantyczne liczby, którymi bardzo rzadko operowałam, odłożyłam długopis i przeciągnęłam się na kuchennym stołku. Ziewnęłam potężnie, zasłaniając usta ręką, gdy nagle rozległ się dźwięk dzwonka sygnalizującego nadejście gościa.
Pospiesznie wstałam i pobiegłam po schodach do sieni, którą stało się Maestro. Przeszłam obok półek z książkami, przekręciłam zamek w drzwiach i wpuściłam do środka moją przemoczoną przyjaciółkę. Mimo że była cała mokra, uśmiechała się promiennie i zachichotała, kiedy jej adidasy w zetknięciu z parkietem plasnęły zabawnie.
- Nie mogę się przyzwyczaić do tej pogody. Ten silny wiatr i deszcz są nie do zniesienia. Mam już dość tej zimy! – powiedziała na przywitanie i podała mi swój parasol.
- Fajnie, że jesteś! Zasypiałam już przy tych papierach – odpowiedziałam, jakbym w ogóle nie usłyszała jej narzekań na pogodę i poprowadziłam na górę, słysząc w dalszym ciągu plaskanie adidasów.
W kuchni Marysia zerknęła na dokumenty rozstawione na stole i zaczęła je przesuwać, by zrobić trochę miejsca. Skierowałam się do kuchenki, by nastawić wodę na herbatę, a potem poszukałam w komodzie dodatkowych kapci i ustawiłam je przed nią.
- Ojej! – zawołała. – To są kapcie, które dałam ci na urodziny dwa lata temu! – przypomniała sobie, ubierając je na zmarznięte, gołe stopy. Dwie wielkie kocie głowy uszyte na wzór kota Sylwestra z Looney Tunes patrzyły teraz na mnie, kiedy ucieszona Mari machała nimi, siedząc na stołku.
- Opowiadaj! – zapiszczała podekscytowana, kiedy usiadłam po przeciwległej stronie.
- Och... – westchnęłam niepocieszona. - Ten cały dyrektor zaprosił mnie i ojca na after party po koncercie. Tylko nie wyobrażaj sobie za dużo! – skarciłam ją, kiedy zauważyłam iskierki w jej oczach. – To nie jest after party typu dyskoteka. Wiesz, to bogaci ludzie, którzy zajadają się przy szwedzkim stole, rozmawiają o interesach, a za tło robi prawdziwy kwartet smyczkowy – wyjaśniłam, przypominając sobie scenę z jakiegoś filmu.
- Czyli to coś bardziej w stylu bankietu? – powiedziała bardziej do siebie, a ja w porę zorientowałam się, co jej chodzi po głowie.
- Szanuję twoje poczucie stylu, ale koncert odbędzie się za miesiąc, a ty wyjeżdżasz pojutrze – wyprzedziłam fakty.
- Przecież wiem! – odpowiedziała niepocieszona. – No, a teraz opowiedz mi o tej szkole! – zaproponowała.
Mówiłam długo. Opisałam jej z najdrobniejszymi szczegółami cały budynek, wspominając o marmurach i krwistych czerwieniach sali koncertowej oraz o przepięknych żyrandolach. Potem przeszłam do ludzi jakich tam spotkałam. Wspomniałam o Rudej Peggy i dyrektorze, ale Mari zaraz mnie skwitowała.
- Och, ale ty lubisz trzymać mnie w niepewności! No już, mów o chłopakach! – ponaglała, a ja wyszczerzyłam do niej zęby. Ponieważ nie zdołałam jeszcze zapamiętać wszystkich imion uczestników, wyciągnęłam listę obecności i zaczęłam od pierwszego nazwiska na liście.
- Tomasz Lang – tu zachichotałam, kiedy wypowiedziałam jego nazwisko. To był pierwszy raz kiedy mogłam je poznać. – Chyba ma jakieś korzenie japońskie albo chińskie - wyjaśniłam.

CZYTASZ
Cello
Teen FictionPola zakochana w muzyce od dzieciństwa, pomaga ojcu w przygotowaniach do Koncertu Zimowego w prywatnej szkole muzycznej, która kształci przyszłych wirtuozów oraz światowej sławy kompozytorów. Już podczas pierwszego spotkania zyskuje sobie sympatię u...