Część III; Opiekująca: rozdział dwudziesty ósmy.

238 25 1
                                    

- Stan – szepczę, pełna goryczy. Szepczę, pełna smutku, rozpaczy, wściekła na siebie, nie doceniając tego, że go miałam. – Stanley, proszę, nie zamykaj oczu.

- Katie – odszeptuje cicho, ale ja z trudem rozróżniam jego głos pośród ognia panującego wokół. – Musisz uciekać, inaczej ty też umrzesz.

- Nie umrzesz – obiecuję pusto. – Nie umrzesz, nie zostawisz mnie – powtarzam i dodaję. Łkam i biorę głęboki oddech, wprawiając organizm w czkawkę. – S-Stanley, błagam, nie ty.

- Katie, Katie, Katie. Moja mała, słodka Katie – mówi powolutku i cicho. Muska palcem mój policzek, zostawiając na nim czerwony ślad. Gdy czkam, śmieje się cicho, wprawiając ranę w ruch. Kaszle. – Kto wie, może spotkamy się po drugiej stronie?

- Stanley, zaciśnij zęby – proszę go tylko i zanim zdąży coś powiedzieć, biorę go pod ramię i z trudem podnoszę. Krztuszę się dwutlenkiem węgla, łzawię z goryczy w mojej duszy i przez dym ognia, który roznosi się wokół. Spoglądam na martwą Luizę. – Stan, Lui by chciała, żebyś przeżył – mówię. – Zrób to dla niej. Jeśli ją kochasz, zrób to dla niej.

Blondyn śmieje się tylko, barwiąc lekki zarost na czerwono. Biorę drżący oddech i kaszlę z powodu dymu.

- Nie kochałem jej, Katie – odpowiada. – Podobała mi się, ale to nie ją kochałem.

Uśmiecham się słabo. A więc jest nadzieja.

- W takim razie zrób to dla tej, którą kochasz. Wie o tym? Jeśli nie, to porozmawiam z nią o tobie. Sprawię, że ona zakocha się w tobie, ale musisz wyjść z tego żywy – obiecuję. Stanley śmieje się tylko i robi krok w stronę okna i dachu. I raz, i dwa. Chyba ta obietnica zadziałała.

- Ona nie kocha mnie – mówi ledwo słyszalnie, gdy pomagam mu wyjść. Wyciągam ręce, żeby pomóc mu przejść, ale on się nie rusza.

- Stanley! – wrzeszczę. – Chodź! Porozmawiamy o tym później! Chodź, błagam cię!

- Katie – szepcze. Chyba moje imię. Zbliżam się do niego, nasze twarze dzielą centymetry. – Moja mała, kochana Katie.

- Stanley – odszeptuję i pociągam go. Krzywi się, a jego rana zaczyna mocniej krwawić. – Stanley, zrób to dla mnie! – wołam w końcu, a on jakoś wychodzi. Wynoszę go na schody przeciwpożarowe, kuśtykam na dół. Nagle blondyn słabnie. – Stanley!

Słyszę jego śmiech. Unosi głowę i wyciąga drżącą dłoń, kładąc ją na moim policzku.

- To ciebie kocham, moja mała Katie – mówi cichutko i przyciąga mnie, całując lekko w usta. Rozgrzane ciała ocierają się o siebie, a gorące łzy nie poprawiają sytuacji. – Chciałem, tylko żebyś wiedziała.

I milknie.

I opada.

I z uśmiechem na ustach, prawie opada na schody, jednak w miarę szybko go łapię.

I nie czekając na magiczne przebudzenie, wrzeszczę w stronę karetki. Wrzeszczę w stronę sanitariuszy, a oni zjawiają się przy nas najszybciej, jak się da.

Dalej nie wiem, co się dzieje.

Słyszę wrzask.

Widzę ogień.

Czuję dym.

Jestem eksplozją.

- Stanley! – wydzieram się, gdy karetka zamyka przede mną drzwi. Ignorując innych sanitariuszy, którzy próbują mi pomóc, rąbię w nie, aż nie zaczyna odjeżdżać, ale nawet wtedy, mimo braku sił, mimo próbujących mnie zatrzymać rąk, zaczynam za nią biec jak idiotka. Mój oddech drży, w mojej głowie nie kłębią się myśli.

Zasady szaleństwa - M|Z(c-pasta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz