Rozdział dwudziesty pierwszy.

339 31 3
                                    


- Hunter – szepczę, starając się nie stracić przytomności. Patrzę i trzymam rękę nieprzytomnego mężczyzny po kilku godzinach rozłąki, odpowiadam na pytania Ann i zawieszam głowę.

Marcus już zasnął. Śpi na tym samym łóżku, na którym ja zasnęłam, gdy tutaj przybyłam. Gdy Jeff mnie zaatakował.

Gdy to wszystko się zaczęło.

Kogo mam nienawidzić?

- Wyjdź – proszę ją. Ona kiwa głową, przeczesując moje brudne włosy, a następnie idzie ku wyjściu, za którym stoją inni. Czekają niecierpliwie, jakbym była jakąś gwiazdą, i gdy chcą wejść, zatrzaskuję im drzwi przed nosem, ryglując je fotelem. – Nie zbliżajcie się – warczę, biorąc głębokie wdechy.

Przenoszę zmęczony wzrok na chłopaków, a następnie opadam na fotel, czując mdłości. Boląca kostka nie pozwala mi wstać, tępe pulsowanie w głowie nakazuje zamknąć oczy i...


Unoszę powieki, widząc nad gębą brzydki pysk Marcusa.

- Czego się tak lampisz? – warczę słabo i pozwalam, aby pomógł mi dojść do łóżka. Siadam na nim, spoglądając na Huntera, który lekko oddycha.

- Ta laska próbowała tu wejść, ale gdy jej powiedziałem, że zasnęłaś w fotelu, który blokuje wejście, powiedziała tylko, że przyjdzie za dwie godziny. – Spogląda na zegarek – o dziwo cały – na mojej ręce i dodaje: – powinna tu być za jakieś dziesięć minut.

Kiwam tępo głową i wstaję jako tako wypoczęta. Nadal potrzebuję snu, jestem tego świadoma, jednak na razie są ważniejsze sprawy.

- Mówiła coś?

- Że Hunter obudzi się do pięciu godzin, ale do tego ona musi tu wejść – informuje mnie. – Szykuj broń, nikt prócz niej nie przekroczy progu tego pomieszczenia.

Przez chwilę patrzę w jego niebieskie oczy pełne szaleństwa i determinacji, po czym kiwam tylko głową. Słysząc pukanie w okno, marszczę brwi i podchodzę do plecaka, szukając pistoletu. Na szczęście nie doznał wielkich szkód i po chwili stoję przed oknem, celując w szybę, za którą jest intruz.

- Otwórz – nakazuję, a gdy zawiasy puszczają, biorę wdech i celuję we wszystko poza głową intruza. Gdy moim oczom ukazuje się Kagekao, wzdycham z politowaniem i podchodzę do niego, celując w łeb. – Wynocha – warczę, trzymając palec na spuście.

- Złotko, nie bulwersuj się – mówi i szykuje się do wejścia. Napieram więc, zmieniając kurs kuli i strzelam gdzieś w drzewo.

- Wynocha – powtarzam, a on posłusznie znika.

Odwracam się napięcie i słyszę ciche kliknięcie, które utrzymuje mnie w przekonaniu, że Marcus zamknął okno. Odkładam broń i siadam przy mężczyźnie, przeczesując jego włosy.

- Nie możemy nikomu ufać – oświadczam. Czuję się... pusta. Wymięta niczym kartka, obdarta ze skóry, którą są uczucia. Zniszczona od środka i powoli się regenerująca. – Nie wiemy, co nas...

- Byłaś tutaj – przypomina mi Marcus. – Co się zmieniło.

W odpowiedzi spoglądam na niego, unoszę brew i odczekuję, zanim parsknęłam śmiechem.

- Wiele – mówię. – Dowiedziałam się rzeczy, których nikt wcześniej nie chciał mi powiedzieć. Zostałam wciągnięta do świata, choć nie musiałam. Nie wiem, komu mam wierzyć, które słowa brać za prawdę, a które za kłamstwo. Jedyne, czego jestem pewna, jest to, że jakieś cholerne animatroniki goniły nas po lesie, Slender i Skroll chcą mieć po swojej stronie i zrobić z nas Proxy. Jestem pewna tego, że po tak długiej nieobecności, coś się zmieniło, i dopóki tego się nie dowiemy, nie możemy nikomu ufać poza nami. I Hoodiem.

Zasady szaleństwa - M|Z(c-pasta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz