Rozdział dwudziesty czwarty.

264 34 0
                                    

Unoszę głowę znad stołu, ignorując wibrującą komórkę. Oczywiście, musiałam być tak głupia i do niego zadzwonić. Musiałam telefonicznie wiedzieć, czy jeszcze żyje, czy żaden z tych debili go nie zabił. I co?

I żyje! Jednak teraz dzwoni do mnie co dziesięć minut.

Jęczę cicho, gdy komórka milknie i zaczyna znowu wibrować. Cholera, migreny można dostać! Ukrywając głowę w ramionach, usilnie staram się mieć ową komórkę w dupie. Z chęcią bym ją wyłączyła, gdyby nie fakt, że zegarek jest w pokoju, w którym śpią też chłopaki. A godzinę trzeba znać.

Słysząc jednak harmider za drzwiami jadalni, podnoszę głowę i natychmiast ją chowam, gdy nóż przelatuje dokładnie w miejscu, gdzie była sekundę temu. Z niedowierzaniem patrzę w miejsce, w którym owa broń kuchenna dynda sobie spokojnie, a następnie dławię się powietrzem i kopię podłogę, gdy ktoś przygważdża mnie do niej.

- Puść ją! – ktoś wrzeszczy. Ktoś klnie. Ktoś woła i błaga.

A ja?

Ja się tylko zastanawiam, co się dzieje. Czuję uścisk na gardle, strasznie boli. Zimne dłonie zaciskają na nim palce, wprawiają mnie w stan zdrętwienia. Staram się uciec od tych zimnych jak lód dłoni, ale nie mogę. Z każdą chwilą uścisk staje się mocniejszy, a ja tylko zastanawiam się, dlaczego jest to akurat pulsujący ból. Tępy jak dzida, sprawiający gorszą śmierć od tortur. Dławię się powietrzem, moje drogi oddechowe nie reagują. A ja wiję się pod napastnikiem, niezdolna do większego ruchu, widząca czarne plamy pomieszane z błękitem. Nie myślę, boję się, czuję strach, mimo że obiecałam, iż więcej go czuć nie będę. Czuję ból gorszy od tego, kiedy przebito mi płuco. Czuję...

Nic. Nic nie czuję.

Z każdą sekundą obraz się zamazuje, a mój głos robi się cichszy. Mam otwarte usta, ale nie mogę wciągnąć przez nie powietrza. Wydaję z siebie coś w rodzaju dźwięku krztuszenia się. Czuję zimno przenikające przez moje ciało, dłonie zaczynają się robić drętwe.

Straciłam już wzrok. Schowane pod powiekami oczy patrzą w czerń, podczas gdy dłonie nadal starają się bronić. Podczas gdy nogi wierzgają się, a ja krztuszę własną śliną, krwią. Czuję łomotanie serca i to mnie przeraża. Czuję, jak pragnie tlenu, jak pragnie, aby napastnik zaprzestał, ale nie może. Nie może uciec, nie może błagać. Mogą to robić nogi i usta.

Co więc zostaje sercu?

Praca. Rytm, który, teraz zaburzony, spowalnia jego pracę.

- Zostaw ją!

Ale uścisk nie zmienia natarczywości.

Czy ja umieram?

Możliwe.

Nie widzę przed oczami twarzy najbliższych. Widzę tylko czerń. Słuch zaprzestał działań ze świata zewnętrznego. Teraz słyszę tylko ją. Tą, która przychodzi i odchodzi w odpowiednich momentach do tego, aby mną pomiatać. Jestem lalką, marionetką na sznurkach, lecz nie widzę swego stwórcy.

Nie ruszam się. Czuję, jak dłonie puszczają. Jeszcze przytomna, pozwalam rękom opaść, a sercu spowolnić bieg. Słyszę je, ale bije bardzo słabo.

Czyżby to mój koniec?

Chyba tak.

Ech... widzę... widzę gwiazdy. Piękne, jaśniejące z każdą sekundą. Zasłaniające ją. Wścieka się. Próbuje do mnie dotrzeć, ale nie może, ponieważ moje gwiazdy jej nie pozwalają. Chcę wyciągnąć rękę, aby ich dotknąć, ale wtedy przychodzi ciemność.

Zasady szaleństwa - M|Z(c-pasta)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz