Rozdział 24 | Louis

5.5K 423 69
                                    

Londyn. Środa, 13 sierpnia, 17:21

- Ja naprawdę chciałem im pomóc, przysięgam, ale nie mogłem nic zrobić- mówiłem, a przed oczami znowu stanęły mi dwie małe dziewczynki, jedna postrzelona w głowę, a druga w brzuch. Obie nieprzytomne, leżały w bliskiej odległości od siebie, w ogromnej kałuży krwi...
- One już były w lepszym świecie, Louis- uspokajała mnie blond psycholożka, która była przy przesłuchiwaniu mnie.
- Więc- kontynuował funkcjonariusz. Nie wiem, czy był policjantem, biegłym, śledczym. Nie interesowało mnie to.- Chciałeś im pomóc i to w ten sposób znalazłeś się koło nich?
- Tak- potwierdziłem, zamykając oczy.
- Gdzie w tym czasie był zamachowiec?
- Gdzieś niedaleko, bo wystrzały z broni były bardzo blisko- zmarszczyłem brwi.
- W jaki sposób cię postrzelił?
- Najpierw, przy pierwszej serii, razem ze wszystkimi, dostałem o tu- wskazałem prawą ręką na ukryte pod opatrunkiem miejsce tuż pod lewym obojczykiem.- Potem jak jeden z nich przechodził między tymi wszystkimu ludźmi, ja akurat byłem przy tych dzieciakach i postrzelił mnie w udo. Z tego co przekazała mi rano lekarka, trafił w tętnicę i straciłem tyle krwi, że gdyby ratownicy znaleźli mnie dosłownie minutę później, mielibyście jedną osobę mniej do przesłuchania.
Trójka ludzi siedząca dookoła mojego szpitalnego łóżka spoglądała na siebie, po czym uznałem, że już skończyli mnie męczyć.
- Dziękujemy, Louis, życzymy szybkiego powrotu do zdrowia- poklepał mnie po nieuszkodzonej nodze funkcjonariusz.- Gdybyś czegoś potrzebował, psychologa, czegokolwiek, wystarczy tylko słowo a...
- Poradzę sobie- przełknąłem ślinę i kiwnąłem im na do widzenia.
Cieszyłem się, że leżałem sam na sali. Nie zniósłbym innych ludzi, którzy przeżyli to samo co ja, poranionych, może nawet w gorszym stanie...
Bo naprawdę trzeba mieć pecha, żeby z całej serii nieprzerwanego spokoju na lotnisku, być tam akurat w momencie zamachu. Najpierw szczęśliwie znaleźć się 20 metrów od wybuchu bomby, a potem zostać dwa razy postrzelonym, nie lada wyzwanie.
Balansowanie na granicy życia i śmierci... Nic ciekawego. Okropny ból, opuszczające mnie życie z każdą kroplą krwi, która wypływała z mojego ciała... Martwe siostry... Takich rzeczy nie da się zapomnieć, bez względu na to, co by się nie zdarzyło i jak bardzo by się nie próbowało.
Może i dobrze, że na dwa dni zostałem wprowadzony w stan śpiączki farmakologicznej. Jeżeli dzisiaj byłem totalnie bez sił, to jak beznadziejnie musiałbym się czuć w poniedziałek?
Silne środki przeciwbólowe, na jakich funkcjonowałem od kilku godzin, z jednej strony odbierały mi zdolność logicznego myślenia. Okej, uśmierzały ból, ale jednocześnie zamraczały mi odbiór rzeczywistości i przywoływanie z pamięci określonych obrazów.
- Louis, ty dupku- wtargnął na salę Harry, powodując, że podskoczyłem na łóżku.
Chłopak podszedł do mnie szybkim krokiem i chyba chciał mnie przytulić, ale nie wiedział za bardzo jak mnie objąć. Po chwili usiadł zrezygnowany na krześle po mojej prawej stronie i pochylił się, szeptając:
- Żartowałem z tym dupkiem. Przepraszam, Louis, ale siedziałem tu od kiedy przywieźli cię na oddział i najpierw czekałem na korytarzu, a potem sprytnie udało mi się wejść na intensywną opiekę i...
- Chcesz mi powiedzieć, że byłeś tu cały czas?
- Tak, Louis. Pierwszy raz od niedzieli zmrużyłem oko dzisiaj o 3 w nocy.
Zamarłem. Dobrze, że odłączyli mnie wcześniej od aparatury, co prawda na życzenie ale odłączyli, bo inaczej dostałaby pierdolca.
- Ale dlaczego? Przecież tamtego wieczoru powiedziałeś, że...
- Louis, to nie ma najmniejszego znaczenia, co wtedy powiedziałem. Jechałem do ciebie do Doncaster, ale spóźniłem się o dwadzieścia minut. Gdybym nie był takim pierdolonym kretynem, nie chciałbyś lecieć do tego jebanego Sydney, nie byłbyś wtedy na lotnisku a to wszystko nie miałoby miejsca...
Harry zakrył twarz dłońmi, a ja wziąłem głęboki wdech.
- Przecież nie możesz się obwiniać o to, co się stało, Hazz- mówiłem spokojnie.- Splot nieszczęśliwych wydarzeń, jeszcze mogłem trochę pomyśleć i nic by się nie wydarzyło...
- Szukałem cię, Louis. Szukałem, ale znalazłem, dopiero jak karetka z tobą odjeżdżała to widziałem gdzie jesteś i...
- Harry, czy ty wiesz w co się pakowałeś? Przecież mogłeś tam nawet zginąć!- uniosłem głos, niepokojąc się jego lekkomyślnością.
- Uratowałem kobietę- powiedział, patrząc na mój bark.- Dzieciak pociągnął mnie za nogę i zacząłem ją reanimować. To była jego matka, Lou, nie mogłem jej tak zostawić...
- To świetnie- uśmiechnąłem się blado.- Jaki jest bilans ofiar?- spytałem, z irytacją przypominając sobie, że psycholog zabronił mi ogladania telewizji, w związku z czym nie mogłem tego robić, bo pilota gdzieś wcięło, z kolei mój telefon był nieczynny.
- 118 zabitych i 72 rannych- wymówił szeptem, a między nami zapanowała cisza. Zamkąłem oczy, chcąc chociaż na chwilę zapomieć o tym, co stało się na Heathrow.
- Porozmawiajmy o nas- poprosiłem, odchrząkając. Nie wytrzymam więcej w tym sam nie wiem czym między nami. Impas? Delikatne słowo.
- Okej- odpowiedział, kładąc nerwowo ręce na spodniach.- Chyba muszę ci najpierw opowiedzieć o paru sprawach.
Zamknąłem oczy, bo pozwalało mi się to skupić. Skoro Hazza chciał mówić, to miałem zamiar zapamiętać jak najwięcej, bo druga taka okazja mogłaby się już nie powtórzyć.
- Spotkałem się z siostrą, pierwszy raz od pogrzebu rodziców. Przedyskutowaliśmy wiele spraw, ona mi doradziła i chociaż chciałem to już zrobić na tym głupim balu charytatywnym, ale nie dałeś mi szansy, Lou.
Chciałem powiedzieć coś złośliwego, ale dałem mu szansę kontynuowania, walcząc ze swoją sarkastyczną naturą.
- Widzisz, nie zawsze byłem taki... Taki jaki jestem... Takim dupkiem... Ja...
- Spokojnie- szepnąłem, kładąc prawą rękę na opartunku na lewym barku.
- Jak byłem w liceum, moja rodzina była w komplecie. Byliśmy wzorową rodzinką, atmosfera była świetna a rodzice bardzo wyrozumiali i... tolerancyjni. W pierwszej klasie przyprowadziłem do domu kolegę, z czasem było tych kolegów coraz więcej, aż w końcu trafiłem na naprawdę fajnego chłopaka- mówił, a ja z każdym słowem coraz mniej skupiałem uwagę na jego słowach, wyobrażałem sobie młodszego Harry'ego, bez tatuaży, z kimś innym... I zacząłem się w głębi duszy irytować.- Spotykaliśmy się ponad rok, moi rodzice zdążyli go naprawdę polubić, ale jego rodzice... Nie akceptowali nas, ani jego orientacji. Miesiąc przed końcem szkoły dziadek znalazł go martwego nad rzeką. Powiesił się, a mi przeszła ochota na jakiekolwiek związki. Rodzina była dla mnie jedynym źródłem pocieszenia, wpadłem w depresję, moje samopoczucie było... dnem. Poszedłem nawet na studia- skończyłem fotografię.
- Nie chwaliłeś się nigdy- stwierdziłem spokojnie.
- Nie ma czym. Kiedy rodzice zginęli, świat mi się po prostu zawalił, postanowiłem wszystko zmienić, a że jakieś tam predyspozycje miałem, to postanowiłem pójść w modeling. Cowell stał się dla mnie jak ojciec, na ślepo robiłem co mi kazał, aż w końcu stałem się zimnym skurwielem, w dodatku marionetką. W krytycznym momencie poznałem ciebie, Louis. Uratowałeś mnie z tego syfu, otworzyłeś oczy na świat, przypomniałeś, że jestem facetem, że wolę facetów, że na własną rekę dałem się ubezwłasnowolnić dla kasy i zapomnienia. To, co zaszło między nami, po prostu mnie wystraszyło Lou, bałem się. Ale w tej naszej debilnej przerwie, a już w ogole jak cię szukałem na tym głupim lotnisku, zrozumiałem, że nie będę dalej umiał funkcjonować bez ciebie, Louis, po prostu nie będę potrafił wstać normalnie rano z łóżka. Kocham cię i chciałbym żebyś mi dał ostatnią szansę.

Let Me Be Your GoodnightOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz