Rozdział 17 | Harry

5.7K 392 95
                                    

Londyn. Wtorek, 22 lipca, 13:04

Zerwałem się jak oparzony i na ślepo odebrałem dzwoniący telefon.
- Styles? Gdzie ty do kurwy jesteś? Co ty odpierdalasz, ty...
- Kurwa, kto mówi?- syknąłem, wkurwiony tym krzykiem.
- KTO MÓWI? KTO? JAK TO KTO?- ściszyłem głośność podczas rozmowy.
- Ah, Michael, dzień dobry- przywitałem się ironicznie.
- Za godzinę jesteś w managemencie i gówno mnie obchodzi z kim się jebałeś w nocy!- jego agresja przeszła przez wszytkie komórki mojego ciała. Wstałem i chociaż nie chciałem budzić Lou, to i tak podniósł się razem ze mną.
- Co się dzieje?- spytał zaniepokojony.
- Michael dzwonił. Muszę iść- powiedziałem.
- Czy to coś pilnego?- przecierał oczy. Gdyby nie sytuacja, w jakiej właśnie się znalazłem, naprawdopodobniej wycałowałbym go całego.
- Nie wiem- powiedziałem szczerze.
Oprócz krzyków, niewypowiedzianych wyzwisk i wiązanek przekleństw kompletnie nic nie wynikało z tej rozmowy.
- Idź się ogarnij, poszukam ci ciuchów- kiwnął głową w stronę łazienki Louis. Bez słowa sprzeciwu zrobiłem to, o co prosił.
Odkręciłem wodę i szybko wbiłem się pod prysznic. O co może chodzić temu dupkowi? Przecież rozmawialiśmy wczoraj, jak cywilizowani ludzie, przedstawiliśmy swoje plany i oczekiwania na najbliższy miesiąc, miałem dzisiaj popołudniu wyjść z Rachel dla papsów i to wszystko, żadnych dziwnych spotkań...
Szybko umyłem się i wytarłem ręcznikiem oraz założyłem przygotowane przez Lou ciuchy. Krótkie czarne spodenki, szary bezrękawnik z golfem i białe bokserki od CK- całkiem niezły, basic zestaw.
- Nie zdążysz zjeść śniadania- stwierdził, poprawiając włosy.
- Trudno- mruknąłem. Odpiąłem od kluczyków od samochodu klucze od domu i wręczyłem je Louisowi.- Nie mam czasu szukać zapasowych. Przyjade po nie do ciebie- mruknąłem, bez pożegnania wychodząc.

***

14:01

Z bezlitośnie walącym sercem zapukałem do drzwi gabinetu Michaela.
- Wchodzić!- wydarł się jak chłop na polu.
- Cześć- zamknąłem drzwi i podszedłem do biurka, żeby podać mu rękę. Uścisnął ją z obrzydliwym wyrazem wyższości na twarzy, po czym skinął głową na znak, że mam usiąść.
- Więc po co mnie budziłeś?- spytałem bez emocji.
- Po to, żeby z tobą porozmawiać- warknął.
- O czym znowu?
- O tym, jak zachowujesz się w stosunku do Rachel.
- W stosunku do Rachel? Co ty pierdolisz? Nie miałem z nią kontaktu, ile, z dobry tydzień!- prychnąłem.
- Właśnie o to mi chodzi- zmarszczyłem brwi. Robił ze mnie kretyna, czy jak?- Jako para powinniście mieć ze sobą dobry kontakt, debilu. To kobieta, nie możesz jej denerwować!
- Co ty pierdolisz, Michael?- zignorowałem kolejne wyzwisko. O co mu do kurwy...
- Radzę ci dbać o nią, bo jak tak dalej pójdzie to osobiście zajmę się tą sprawą, kretynie.
To brzmiało jak groźba. Nie wystarczy mu wyzywanie mnie, przeklinanie wszystko co ze mną związane? Nie byłem pewien, kto z naszej dwójki był tak naprawdę kretynem.
- A co, podoba ci się? Może się zakochałeś?- wymieniałem z pogardą widząc, jak z każdą sylabą jego twarz jest coraz bardziej czerwona.- A może pieprzysz ją na boku, że nawet Cowell o tym nie wie, ha?- wyplułem te słowa jak truciznę. To wszystko stawało się coraz bardziej chore z każdą mijającą sekundą.
- Nie, spierdolino!- wydarł się.- Rachel jest naszą klientką, tak samo jak ty i należy jej się taki sam szacunek jak tobie!- nie mogłem się powstrzymać i wybuchnąłem śmiechem.
- Jeśli szanujesz ją tak bardzo jak mnie, to chyba powinniśmy oboje się zmywać spod twojej opieki.
To chyba był ten moment rozmowy, w którym powinienem uciekać. Wstać z krzesła, z cynicznym uśmiechem i gracją baletnicy zamknąć drzwi. Ale to byłem ja.
To Michael wstał gwałtownie, zamachnął się i uderzył mnie z pięści w twarz. Przeszywający ból, jaki poczułem na od dolnej wargi do końca brody, na moment mnie oszołomił. Zamrugałem kilka razy i odruchowo złapałem się w pulsującym miejscu. Cios był tak naprawdę żałosny i niecelny, a gniew, jaki się we mnie wezbrał, uruchomił nieznane mi wcześniej zasoby energii. Wstałem i złapałem podchwytem krawędzi biurka Michaela i obiema rękami przewróciłem je na tego debila. Papiery, komputer, lampa... Wszystko poleciało, razem z kawą, a z hukiem opadającego mebla, pokój wypełnił mój gromki śmiech.
- ZBIERASZ TO SKURWIELU!- wydarł się
- Bo co mi zrobisz?- odpowiedziałem cynicznym tonem, robiąc dwa kroki w stronę drzwi.
- BO PÓJDĘ DO COWELLA I POWIEM MU, JAK KUREWSKO SIĘ ZACHOWUJESZ W STOSUNKU DO MNIE!
- Pójdziesz do Cowella?- chichotałem złośliwe.- Jak mu wytłumaczysz to?- wywinąłem wargę, z której coraz intensywniej leciała krew.
- TY...- sapał, łapiąc się za głowę. Zachowywał się jak popierdolony.- WYPIERDALAJ STĄD! I NIGDY WIĘCEJ NIE POKAZUJ MI SIĘ NA OCZY!
- Z przyjemnością- mruknąłem, machając mu, gdy zamykałem drzwi. Ja... chyba tak naprawdę dopiero teraz zrozumiałem, co znaczy doprowadzić kogoś do białej gorączki. I tak, byłem z siebie dumny.
Z lekkimi zawrotami głowy wpakowałem się do samochodu, w drodze spluwając krwią na trawnik. Właściwie nie mogłem już zatamować krwawienia. Metaliczna ciecz zalewała moje usta, dlatego wyciągnąłem z apteczki metrową gazę i trzymając lewą rękę na ustach, wykręciłem prawą i ruszyłem w stronę najbliższego szpitala.

Let Me Be Your GoodnightOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz