11. Pożegnanie

80 7 0
                                    

Renesmee

Prowadziłam auto, właściwie nie przywiązując większej uwagi do tego, co robię. Zupełnie machinalnie wchodziłam w kolejne zakręty, skupiona na przedniej szybie. Na sobie czułam przenikliwe spojrzenie Hanny, jednak uparcie unikałam zerkania w jej stronę, podejrzewając, co takiego mogę zobaczyć, gdybym jednak zdecydowała się przenieść na nią wzrok. Nie potrzebowałam współczucia i chociaż byłam za nie przyjaciółce wdzięczna, jednocześnie bardziej doceniałam to, że jak na razie nie próbowała się odzywać.

Ulice Seattle były zakorkowane, jak zwykle rano, a w zasadzie przez cały dzień. W tak wielkiej metropolii tłok był czymś nieuniknionym i chociaż konieczność wleczenia się niemal w żółwim tempie doprowadzała mnie do białej gorączki, niczego nie byłam w stanie na to poradzić. Nigdy nie byłam wybitnym kierowcą, a teraz dodatkowo wciąż trzęsłam się od nadmiaru emocji, więc w każdej chwili istniało ryzyko tego, że z impetem uderzę w tył jakiegoś samochodu przed nami. Nie żebym sądziła, by Carlisle był na mnie z tego powodu zły (cóż, nie to co Emmett albo Rosalie, gdybym to ich maleństwa doprowadziła do stanu, kiedy to nadawałyby się wyłącznie na złom...), ale problemy z policją i niepotrzebne zwracanie na siebie uwagi było ostatnim, czego potrzebowaliśmy w tym momencie – i to na dodatek w sytuacji, kiedy dotarcie na lotnisko było więcej niż tylko priorytetem. Ktoś mógłby powiedzieć, że to sprawa życia i śmierci, i w zasadzie nie było w tym stwierdzeniu żadnej przesady.

No dobrze, może odnalezienie reszty członków mojej rodziny nie było aż tak istotne, skoro nie groziło im żadne niebezpieczeństwo (a przynajmniej miałam taką nadzieję), niemniej trzeba było działać szybko. Poza tym, chociaż starałam się o tym nie myśleć, kiedy już będę miała przy sobie rodziców, Alice i Jaspera, wtedy w pełni mogłam skoncentrować się na planach uratowania Demetriego. Nie obchodziło mnie to, że próba wdarcia się do Volterry i wyciągnięcia go stamtąd jest raczej jak prośba o szybką śmierć. W zasadzie nie obchodziło mnie nic, a gdyby nie pewność, iż przynajmniej Hannah i Felix natychmiast poszliby za mną, już dawno zaryzykowałabym powrót do Włoch, niezależnie od możliwych konsekwencji. Wiedziałam, że to nie jest najrozsądniejsze wyjście, ale naprawdę mnie to nie obchodziło, jeśli tylko istniał cień szansy na to, że przynajmniej upewnię się, czy tropiciel żyje.

Leżąca na przestrzeni pomiędzy przednią szybą a deską rozdzielczą komórka zawibrowała po raz kolejny. Rosalie pożyczyła mi telefon, co chyba miało być próbą zreflektowania się za wcześniejszą rozmowę, ale nie byłam w nastroju na wysłuchiwanie jakichkolwiek wymówek albo pytań o to, gdzie jestem i ile zajmie mi dotarcie na umówione miejsce. Na korki i tak nie miałam nic poradzić, nie chciałam zresztą ryzykować niewygodnych pytań, gdyby mój rozmówca zorientował się, że coś jest z moim głosem nie tak. Spotkanie z Jacobem całkiem mnie rozstroiło i chociaż już nie płakałam, mogłam w każdej chwili znowu zacząć szlochać, a to bynajmniej nie pomogłoby mi w prowadzeniu samochodu.

Mimowolnie zerknęłam na wyświetlacz telefonu. Carlisle. Nie, w takim wypadku tym bardziej nie zamierzałam odbierać. Dziadek znał mnie aż nazbyt dobrze, a ja nie chciałam go martwić, poza tym...

– Och, na litość Boską! – warknęła poirytowana Hanna, dosłownie rzucając się do przodu i chwytając komórkę. Nie zważając na to, że machinalnie chciałam zaprotestować, wcisnęła przycisk i przyłożyła aparat do ucha. – Słucham?

Rzuciłam jej ponure spojrzenie, po czym skoncentrowałam się na tym, co miałam przed sobą. Światła na których stałyśmy akurat zmieniły się z czerwonego na zielone, więc wcisnęłam pedał gazu. Nie kontrolowałam własnych odruchów i siły, dlatego auto gwałtownie wystrzeliło do przodu, a ja omal nie rąbnęłam czołem o przednią szybę.

THE SHADOWS OF THE PAST [KSIĘGA II: SZAŁ]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz