Prolog

153 9 13
                                    

          Hej! Jestem Justin. Teraz już jestem martwy. Dziwne? Wcale nie. Każdy kto czyta te książkę też umrze. Prędzej czy później, co za różnica? Ja umarłem robiąc dużo dobrego dla innych ale przy tym chyba sam zaniedbałem siebie.
          Kiedy byłem mały w pierwszej kolejności dbałem o siebie w drugiej o moją mamę a dopiero gdzieś na szarym końcu o innych.  Ale 15 października 2004 roku zmieniłem się o 180 stopni. Jak to możliwe? Możliwe. Mógłbym opowiedzieć od razu co wydarzyło się tego dnia, ale nie zrobię tego bo do tego potrzebne jest dłuższe wprowadzenie.
          Zacznę więc od początku. Bo tak chyba zawsze jest najprościej. Chociaż znając mnie to i tak pewnie coś pominę i w trakcie historii dopiero sobie o tym przypomnę. Cóż... jakoś nigdy nie umiałem skończyć mówić kiedy już zacznę. A tak ogólnie to zawsze lubiłem gadać. To mnie uspokajało kiedy ktoś znał moje bolączki i mógł mi coś na nie poradzić. Druga strona tego jest taka że i tak rzadko kiedy słuchałem kogoś innego niż siebie.
          O jejku! Brnę w złym kierunku. A mówią że tak prosto jest zacząć a trudniej skończyć. A tak swoją drogą to myślę że... No co się ze mną dzisiaj dzieje to ja nie wiem. Dobra to będzie taki układ jak zboczę znowu z tematu to szturchnijcie mnie łokciem w bok. Ok? Ale nie chwilka przecież ja nie żyje a duchy są bezcielesne więc raczej mnie nie szturchniecie. No to inaczej. Jak będę już zbytnio odjeżdżał na bok od sedna sprawy to klaśnijcie mi przed oczami. Kiedy żyłem to tylko to mnie sprowadzało na ziemię z krainy głębokich myśli. To co? Zrobimy tak? Świetnie, wiedziałem że mogę na was polegać. No to już zaczynam...
          Urodziłem się 15 października 1990 roku w małym miasteczku w Polsce. Słyszeliście o takim kraju? Takie kwadratowe koło. Właśnie tam się urodziłem. Byłem jedynakiem, przynajmniej oficjalnie, ale do wyjaśnienia tej kwestii jeszcze dojdziemy. O jejku. Tego nie powinniście jeszcze wiedzieć. Dobra zapomnijcie o tym bo ten temat pojawi się jeszcze gruboooo później.
          Mój ojciec był drobnym pijaczkiem który pracował jako trener lokalnego klubu piłki nożnej "Olimpia Garbary". Miał na imię Rafał ale ja mówiłem o nim ten gościu. Nie nazywałem go nawet ojcem bo na ten tytuł trzeba sobie zapracować. Zawsze był wstawiony. Ale rzadko kiedy bywał w domu za co byłem wdzięczny. Kiedy jednak był już w domu to... chowałem się w wielkiej dziurze ukrytej w ogromnym dębie rosnącym za naszą małą chatką. Tata bił i to mocno kiedy był zły. Na początku zdarzało się to z rzadka. Później coraz częściej aż doszło do tego że obrywało mi się codziennie, nawet po kilka razy.
        Byłem mały, płakałem... Bałem się... Ale kiedy dochodziły do mnie krzyki mojej mamy, płakałem jeszcze głośniej. Nic nie mogłem na to poradzić.
          Lata mijały a ja w swojej kryjówce urządzałem się coraz bardziej. Pojawił się tam koc który służył za dywan, latarka na baterie i zapas jedzenia które na bieżąco podjadałem i uzupełniałem.
          Moja mama była cudowną kobietą. Miała na imię Amelia. Cud nie człowiek. Zawsze kiedy ktoś pytał mnie o wiarę to odpowiadałem "Nie ma Boga. Jest tylko jeden anioł który czuwa. I jest tylko jeden demon który niszczy całe szczęście." Tym aniołem była właśnie moja mama. (I tak, dobrze przeczytaliście w nie wierzyłem w Boga bo niby dlaczego Bóg który jest dobry i miłosierny sprawiał że mój tata pił i wyżywał się na mnie i mamie???) 
          Mimo że ja już od najmłodszych lat deklarowałem się jako zagorzały ateista to moja mama wierzyła całym sercem i duszą w  "Boga Naszego Jedynego I Syna Jego Jezusa Chrystusa. Amen" Jak zwykła mawiać. Ja jednak, mimo że słuchałem z zaciekawieniem jej opowieści o Mesjaszu który umarł na krzyżu za nasze grzechy, nie czułem tego. 
          Ukrywałem się w swoim drzewie. Mama znała moją kryjówkę mimo że nigdy jej o niej nie powiedziałem. To tylko utwierdzało mnie w przekonaniu że jest ona aniołem i to jednym jedynym. Takim o cudownych lazurowych oczach, włosach jasnych jak słońce i księżyc razem wzięte, ale nie srebrne ani nie złote tylko takie... ANIELSKIE. To jest chyba jedyne słowo które mogłoby opisać i w pełni oddać charakter każdej komórki jej niezwykłego ciała i delikatnego charakteru. Usta z których wydobywały się kołysanki śpiewane czystym aksamitnym głosem i które całowały mnie w czoło każdej nocy były jak... płatki herbacianej róży. A skóra taka delikatna i biała że prawie przezroczysta chociaż widniało na niej wiele siniaków i tych nowych i tych starych.
          Poruszała się bezszelestnie co zawsze mnie zastanowiało. Kiedy tylko chciałem coś ukryć ona zawsze znajdowała się kilka centymetrów za mną i szeptała "Co tam masz synku?"
          Przepraszam na chwileczkę bo emocje jednak wzięły górę. Od lat nie mówiłem o niej nikomu obcemu i po prostu... przypomina mi się jaki los ją spotkał i że tak cholernie na niego nie zasłużyła. I że nie zdążyłem odwiedzić jej przed moją śmiercią. I że ona nawet nie wie o tym co ten łajdak mój ,TFU, ojciec jej zrobił. Dobra ok już się uspokoiłem.
          Kiedy poszedłem do szkoły chcąc nie chcąc musiałem chodzić na religię. Jakim cudem? Mama mnie poprosiła. Gadanie o niebie i piekle i życiu po śmierci i o tym że niby Bóg jest jeden a jest nim aż pod trzema postaciami. O nie to było zbyt skomplikowane.
         Każdego dnia coraz bardziej izolowałem się od innych. Nie umiałem utrzymać z nikim zdrowej relacji. Kiedy ktoś chciał się zbliżyć ja robiłem krok w tył. Dosłownie i w przenośni. Szczególnie wpłynęło na to pewne wydarzenie.
          Podczas przerwy starałem znaleźć sobie trochę spokojnego miejsca aby pobyć sam na sam ze swoją samotnością. Jeden ze szkolnych chuliganów złapał mnie za rękę i pociągnął w swoją stronę. Zanim zdążył powiedzieć coś pod moim adresem korytarz przeszył mój ogłuszający ryk. Darłem się jak opętany (mimo że nie lubię używać tego słowa, tym wypadku ono jest najbardziej adekwatne). "NIE DOTYKAJ MNIE. PUSZCZAJ. ZABERAJ TĄ ŁAPĘ. TY *********!!!"
          Kiedy łobuz zobaczył mnie w takim stanie zabrał rękę i uciekł patrząc czy za nim nie biegnę. Pamiętam że obrzuciłem go takimi słowami że... Nawet nie wiem skąd znałem takie słowa. Pewnie od "tego gościa" który krzycząc na mamę używał takich zwrotów z których wyrazy typu "Wiedźma", "Szmata" czy "Puszczalska" były chyba najdelikatniejsze.
          Od czasu tamtego zajścia nikt już nie zbliżał się do mnie. I dobrze. Mogłem spokojnie debatować nad swoim powolnym zatracaniem się w szaleństwo o którym nie miałem pojęcia.
          Opowiem wam teraz co sprawiło że religia przestała być dla mnie taka straszna i z dużo cieplejszym odczuciem patrzyłem na naszą zakonnice.
         Dzień jak co dzień. Po zjedzeniu śniadania i pożegnalnym buziaku od mamy wyruszyłem do szkoły. Przyglądałem się kwiatom i drzewom które zawsze mijałem a które nigdy nie były dla mnie szczególnie ładne i interesujące. Sąsiedzi mieli o mnie zdanie dziwaka z patologicznej rodziny i unikali mnie myśląc że sprawią mi tym ból i przykrość ale tak naprawdę to odejmowali mi obowiązek zniechęcenia ich do mnie.
         Do szkoły miałem jakieś 2 kilometry więc był to taki miły spacer kiedy powietrze jeszcze było rześkie i czuć było zapach rosy. Drogę zagrodziła mi czarna krowa starej Dyrektorowej (Żony byłego dyrektora), która na mój widok uciekła daleko na łąki. Aż się za nią kurzyło.
         Przyszedłem na lekcję trochę spóźniony bo musiałem obejść grzęzawisko które pojawiło się na drodze. Wymruczałem przeprosiny i zająłem miejsce przy oknie na tyle klasy. Spodziewałem się kolejnego nudnego wykładu pod tytułem "Dlaczego Bóg mnie kocha" ale nie... Zakonnica ostrzegała nas żebyśmy uważali na słowa bo wypowiedziane w niewłaściwym momencie mogą być czymś gorszym niż zwykłe ludzkie trudności. Klara (bo tak miała na imię zakonnica) opowiedziała nam historię opętanej dziewczyny. Może zacytuje...

O tym, jak wszystkie sprawy z tamtego świata, przeniosły się do mojego życiaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz