Patrzyłem przez niewielkie okno. Kraty uniemożliwiały mi wychylenie się, czy chociażby otwarcie go i zaciągnięcie się świeżym powietrzem. Miałem jasny i klarowny plan, jednak ryzykowny i wycieńczający. Miałem tylko jedną szanse i dlatego wszystko musiało być wykonane perfekcyjnie. Nie mogłem popełnić, ani jednego błędu. Jeden hałas lub minuta zwłoki mogło zaważyć na życiu mojej duszy.
Ciepłe promienie słońca ogrzewały mnie. Przechodziły przez szybę jak nóż przez masło. Rozkoszowałem się tym, uwielbiałem kiedy niesforne i nieokiełznane światło błądziło po mojej skórze. Zawsze żałowałem tego, że moja skóra nie daje się opalić. Chyba już zawsze miałem być blady jak trup. Rozmyślałem nad wszystkim a chwilami tułałem się po nicości, cieszyłem się chwilami wolności i walczyłem z widmem zamknięcia, przeżywałem euforię na zmianę z czarną rozpaczą, tak wyglądało ostatnie kilkadziesiąt dni mojego życia.
Były one dla mnie niczym, dużo bardziej skupiałem się na ostatnich miesiącach. Kwartał wcześniej jeździłem z Kamilą na łyżwach usiłując nie dopuścić aby się przewróciła. Parę tygodni temu zakradliśmy się do szkoły nocą i unieruchomiliśmy alarm. Spędziliśmy cudowne kilka godzin przechadzając się ciemnymi korytarzami, opowiadając sobie straszne historie i buszując po pustych klasach.
Miałem przed oczami uśmiechy moich bliskich. Mówiąc bliscy mam na myśli rodziców i moją ADZS. Te wszystkie wypady do kina, wspólne zakupy, pogadanki w kawiarenkach. Chciałem pamiętać tylko to. Nieszczęścia i błędy wolałem zrzucić do otchłani zapomnienia. Nie było innej opcji. Jeśli to miał być mój koniec, nie mogłem pozwolić, aby był pełen goryczy.
Słońce zachodziło na moim niebie, dosłownie i w przenośni. Kula ognia chowała się za horyzontem. Ostatni promień światła musnął mój policzek z czułością, mówiąc jakby, "Będzie dobrze...". Chciałem w to uwierzyć.
Zamiast ruszyć się spod okna, ja tym bardziej zostałem na swoim miejscu. Wlepiałem się w tarczę srebrnego globu. Łuna srebra powoli zajmowała miejsce czerwonych ogni. Rozmyślałem o tym jak świętowaliśmy Nowy Rok. Stałem razem z Kamilą w parku, obok fontanny. Z nieba przypatrywał się nam słodki rogalik. Nagle w powietrze zamieniło się w parkiet taneczny a tancerzami stały się sztuczne ognie. Niebieskie, czerwone, żółte, białe, zielone a każdy okazalszy i majestatyczniejszy od poprzednika, bezskutecznie walczący o dłuższe pozostanie na pierwszym planie.
Zapatrzony w balet kolorów nie zorientowałem się nawet w którym momencie znalazłem się w fontannie. Zszokowany wynurzyłem się i odgarniając mokre włosy z oczu popatrzyłem z wyrzutem na tę drobną szatynkę śmiejącą się jak gdyby nigdy nic.
- Mówiłam, że Sylwester zawsze trzeba oblać - chichotała
- W takim razie muszę ci pomóc dopełnić tego obowiązku - odparłem i pociągnąłem ją w swoją stronę nim zdążyła zaprotestować
Wpadła z wielkim pluskiem. Jej kremowo, szara sukienka szybko nasiąknęła wodą, podobnie jak niedbały koczek. Kiedy wynurzyła się spojrzała na mnie z furią i rzuciła się na mnie wpychając mnie pod wodę. W ostatnim momencie zdążyłem złapać oddech. Trzymała mnie za kark przez chwilę a potem wyciągnęła i patrzyła mi prosto w oczy. Miałem gdzieś to że chciała mnie podtopić, najważniejsze było to że miałem ją blisko siebie i że czułem się szczęśliwy.
Teraz z perspektywy czasu wiedziałem że nie mogłaby mnie skrzywdzić. A na tamto w stu procentach zasłużyłem. Ten niepozorny widok, księżyca na niebie przypominał mi sytuację których nie rozpamiętywałem od dawna. Wzbudzał we mnie emocje i pomagał przezwyciężyć trud czekania.
Patrzyłem na zegarek nie mogąc się już doczekać 23:33. Zostały jeszcze dwie godziny. Od niechcenia zacząłem nucić pod nosem piosenki. Nuciłem ponieważ nie potrafiłem gwizdać. Zacząłem od wolnych i sentymentalnych kawałków, a skończyłem na jakiejś rokowej. Znowu rzut okiem na zegarek. 22.48. Niedługo. Oczy zaczynały mi się kleić, jednak nie mogłem wstać. Patrzyłem dalej przez okno na księżyc zatracając się we wspomnieniach.
Rozmyślałem o wyprawach na basen i... Dyskotece karnawałowej. Tematem był strój postaci z innego świata. Wokół mnie roiło się wtedy pełno wiedźm, duchów, diabłów i aniołów. Ja nie przebierałem się w ogóle, ubrałem tylko obcisłe, połyskujące, czarne ciuchy i zrobiłem make-up mający mnie zmienić w prawdziwego diabła. Jakież było moje zaskoczenie kiedy spostrzegłem Kamilę przebraną... Za MNIE. Była ubrana identycznie, miała czekoladową perukę z wczepionymi srebrnymi nitkami, założyła nawet szkła kontaktowe. Ogółem parę osób nawet pomyliło się i powiedziało do niej Justin.
Byłem zaskoczony jej metamorfozą. Tańczyliśmy razem przez dość dużą część imprezy. Jednak wtedy zazdrośnica Daria popsuła nam szyki. Podeszła do mnie i stwierdziła że mam tupet żeby się przebierać za Justina, że jestem nędzną wywłoką i powinnam sobie znaleźć jakiś inny obiekt wokół którego powinnam owijać swoje macki. Oczywiście pomyliła mnie z Kamilą. Wykorzystałem to i chciałem się z niej ponabijać. Udając głos mojego "sobowtóra" stwierdziłem że Justin (czyli ja) prędzej przytuli się do kaktusa niż zacznie się nią (Darią) interesować.
Udawanie wyszło mi tak dobrze że dostałem siarczyście z pięści, prosto w nos. Stwierdziłem że ją pogięło i wtedy zrozumiała że nie uderzyła Kamili tylko mnie. Zaczęła mnie przepraszać a ja uciszyłem ją ręką i poszedłem z prawdziwą Kamilą do łazienki żeby zatamować krwotok z nosa.
Było to mimo wszystko miłe wspomnienie, lubiłem wspominać ten bal. Miałem wtedy niczym nieograniczone poczucie że nic nie jest w stanie popsuć mojego dobrego humoru. Było to dziwne, ale po prostu tak było. Doznałem wtedy takiego dziwnego przeczucia że świat bez Darii jest lepszy i że nawet będąc w pełni świadomy nie jest mi przykro z powodu jej śmierci. Szybka kontrola zegarka - 23.26. Nareszcie.
Wstałem i stanąłem naprzeciwko drzwi. Przygotowywałem się do największej akcji w całym moim życiu. Oddychałem głęboko, musiałem się skupić. Odrzuciłem wszystkie wspomnienia, lęki i uczucia kłębiące się dookoła. Teraz miałem cel i tylko na nim musiałem się skupić. 3... 2... 1... Showtime...
Maksymalnie się skoncentrowałem, wyprostowałem ręce przed sobą i wypuściłem z nich cieniutkie, czarne wstążki dymu. Manewrując dłońmi korygowałem ich lot. W końcu trafiłem w zamek. Zwracając uwagę na najdrobniejsze drżenie moich kończyn, stworzyłem prowizoryczną kopię klucza. Kręciłem nią powoli, bojąc się że ją popsuję. Już prawię się udało, jednak ręka mi drgnęła i musiałem zaczynać od nowa. Denerwowałem się, uciekały mi cenne sekundy. Zamek zaskrzypiał... Udało się.
Kontrola czasu... 23:35. Dwie minuty, nie było źle. Rozejrzałem się po korytarzu. Czysto. Biegiem do magazynu. Co chwila upewniałem się czy nie widzi mnie jakaś zmutowana pielęgniarka. Kiedy w końcu dopadłem do drzwi schowka serce zaczęło mi mocniej bić, światło latarki mignęło za mną. Szybko schowałem się do środka. Bałem się że mnie złapią i cały plan pójdzie w diabły, a tym samym moja dusza.
W między czasie szukałem kartonu opisanego jako "Justin Lorenz". Biegałem wzrokiem to w jedną to w drugą stronę. Nie mogłem go znaleźć. Przecież musiałem ubrać się w normalne ciuchy i zabrać kluczyk, bo już wolałem umrzeć niż pokazać się w piekle w starej, wieśniackiej pidżamie ze stemplem szpitala psychiatrycznego. Spaliłbym się ze wstydu...
Usłyszałem skrzypienie drzwi. Odwróciłem się instynktownie w ich stronę. Zobaczyłem tego idiotę... Mojego lekarza psychiatrę. Nie wiedziałem czy mam z nim negocjować, czy obezwładnić i uciekać. Rozglądałem się nerwowo licząc że coś pomoże mi podjąć odpowiednią decyzję.
- Co ty...? - nie zdążył dokończyć, bo w sekundę runął na ziemię jak długi
Zobaczyłem że stał za nim Jakub i dzierżył w dłoni pustą strzykawkę. Wbił ją pewnie doktorkowi, usypiając go. Nie rozumiałem tylko dlaczego. Patrzyłem na pielęgniarza z miną nieogarniętego cielaka.
- Słuchaj! Nie wiem jak udało ci się wyjść z pokoju - Chciałem coś powiedzieć, ale nie dopuszczał mnie do słowa - Mam to głęboko w... - wiadomo gdzie - Po prostu, chcę iść z tobą. Mam dość życia, jednak za mało odwagi żeby skoczyć po raz drugi. Zabierz mnie ze sobą do Piekła i zostaw mnie tam - po czym dodał błagalnie - Proszę.
Zatkało mnie jak nie wiem co. Najpewniej stałem z rozdziawioną paszczą i dukałem trzy po trzy. Czegoś takiego nie spodziewałem się nawet w najśmielszych snach. Zupełnie mi to nie pasowało do Jakuba. Zrozumiałem że czas ucieka, kontrola... 23:39! Zostały tylko 4 minuty!
- Zgodzę się na wszystko byle tylko zdążyć przed uruchomieniem systemów - jęknąłem pobudzony jakimś impulsem - Daj mi moje rzeczy!
Nie musiałem dwa razy powtarzać, podał mi pudło z wielkim kanciastym napisem JUSTIN LORENZ. O ironio, było tuż przede mną na wysokości moich ramion. Dlaczego w ogóle mnie to nie zdziwiło? Bo to byłem jak i moja ślepota.
Nie miałem nawet czasu na odczuwanie wstydu. Po prostu rozebrałem się i w pośpiechu nałożyłem na siebie moje pogniecione, niezbyt świeże, ukochane ciuchy. W końcu miałem do czynienia ze SWOJĄ bielizną, butami, skarpetami i całą resztą. Po spędzeniu takiej ilości czasu nosząc luźne, worowate, błagające o pomstę do Nieba, szpitalne łachy, miło było w końcu poczuć śliskie, dopasowane rurki i przyjemnie ciepły płaszczyk. Wynalazłem też wśród tego całego syfu mój kluczyk. Ucałowałem go i zacisnąłem mocno w garści.
- Co zamierzasz teraz zrobić? - pytał z niepewnością
- Jak to co? - skontrolowałem godzinę, zostały 2 minuty - Uciekać!
Zamknąłem drzwi od schowka, włożyłem klucz do zamka. Zebrałem całą swoją energię, myśli i uczucia aby wyobrazić sobie Piekło. Przed oczami stawały mi piekielne ognie, szatani z ogonami i rogami, widły, smoła, łoża tortur itp. Przekręciłem kluczyk w zamku. Otworzyłem drzwi. Dalej widziałem szpitalny korytarz. Białe ściany przerażająco mnie zawiodły.
Zamknąłem drzwi i powtórzyłem te same czynności. Dalej nic. Kontrola czasu, zostało pół minuty. W końcu z desperacji zacząłem gadać do siebie.
- Nazywam się Justin, jestem synem Beliala. Chcę się dostać do Piekła... do Piekła... do Piekła - powtarzałem obsesyjnie
Jakub patrzył na mnie jak na wariata, wcale mu się nie dziwiłem. Przekręciłem kluczyk ostatni raz, otworzyłem drzwi... Zalała nas fala biało, zielonego światła. Tak w zasadzie to mieniło się ono milionami barw, jednak te dwie przeważały. Urzeczony tym blaskiem chciałem jak najprędzej się w nie zanurzyć. Zabrałem kluczyk z zamka, chwyciłem towarzysza za rękę i rzuciłem się do portalu.
Nie zluźniłem uścisku żadnej z rąk. Bałem się zostać sam jeden. Najpierw czułem się wyzwolony z całego zła jakie wydarzyło się w moim życiu, potem przyszła fala świadomości tego co się robiło, a na koniec dopadały wyrzuty sumienia piekące od środka niczym płynne żelazo. Światło zamiast przyjemnie grzać tez zaczęło palić. Dosłownie mnie paliło, żywym ogniem. Tkanki zmieniały się w popiół i znikały. Nie minęło wiele czasu a całe moje ciało uległo spaleniu...
Zrozumiałem wtedy że przegrałem, straciłem całkowicie czucie i panowanie nad własnym ciałem, o świadomości nie wspominając. Jedyne co pamiętam z tego to ulga że ból się skończył, że zostałem całkowicie spalony. Potem zaczęła pojawiać się ciemność. Oraz ostatni promień światła padający w moją stronę, znikający jak płatek śniegu na pustyni. Pamiętałem tylko ten przebłysk światła i rozluźnienie uścisków, a na samym końcu uderzenie o jakieś twarde podłoże... Czy tak miała wyglądać moja śmierć? Czy ja w ogóle umarłem, a może tylko zasnąłem i nie mogłem się obudzić?xxxxx
Hej, mam nadzieję że kibicujecie Justinowi! Przesyłam gorące buziaki wszystkim, którzy dotrwali do tego momentu. Obstawiacie że jak zakończy się ta walka o duszę? Jeśli uważacie że warto to możecie dać gwiazdkę, jeśli nie to będę to musiała przeżyć :-P
CZYTASZ
O tym, jak wszystkie sprawy z tamtego świata, przeniosły się do mojego życia
Paranormale#26 W PARANORMALNE Będąc młodym chłopakiem z zagorzałego ateisty zmieniłem się w posłańca Boga na ziemi. Powoli popadając w obłęd ustąpiłem w końcu swojej mrocznej naturze. Po wielu wewnętrznych niepewnościach, stałem się spokojnym człowiekiem prowa...