Nie czułem już swojego ciała, wiedziałem że leżę, ale nie czułem nic. Jakby ktoś odebrał mi władzę nad wszystkimi komórkami mojego biednego, umęczonego ciałka. Nie potrafiłam nawet otworzyć oczu, zupełnie jakbym oddzielił duszę od postaci materialnej. Czas płynął, albo stał w miejscu. Centralnie nic nie wiedziałem, nie czułem, nie rozumiałem.
Płonąłem żywym ogniem, ból był tak potworny że rozrywał na części duszę, doprowadzał do obłędu, zmieniał człowieka w bestię, zmuszał do uległości .Myślałem że to będzie definitywny koniec, że moja świadomość umrze, jednak chyba miałem być skazany na patrzenie i odczuwanie tego co będzie się działo z moim ciałem. Taka bezradność przerażała mnie, chciałem płakać, jednak nie mogłem.
Jednak po chwili poczułem delikatny impuls w miejscu gdzie powinien być policzek. Potem drugi, mocniejszy. I trzeci, i czwarty... Aż na końcu uderzył mnie intensywny i ostry powiew wiatru. Czułem coraz więcej, odrętwienie mijało. Znów mogłem oddychać, zaciągnąłem się zimnym, pełnym kurzu powietrzem. Wyczuwałem zapach lasu, dymu i palonego ciała. Ten ostatni przywrócił mi klarowność umysłu i przeszedł mnie niczym prąd pobudzając do życia resztę moich kończyn.
Podparłem się na łokciach i oceniłem sytuację. Leżałem na gołej skale, z tej skały wyrastały drzewa, wysokie jak wieżowce i tak grube że do objęcia ich potrzeba było chyba z dziesięć osób. Nie widziałem ani skrawka gleby. Wszystko wyrastało z litego kamienia, szarego jak... kamień. Rozejrzałem się za Jakubem i za kluczem. Przypomniałem sobie że otworzyłem ręce. To była jedna z kilku złych decyzji jakie podjąłem tamtego dnia.
Mój wybawiciel otwierający portal leżał jakieś dwa metry ode mnie. Ucałowałem go i zawiesiłem z powrotem na szyi. Miałem nadzieję, że już kolejny raz nie będę musiał go ściągać. Czułem się pewnie kiedy ten niepozorny kawałek zimnego metalu ocierał się o skórę na moim torsie. Z wyrzutem popatrzyłem na siebie. Cały byłem osmalony. W moim ubraniu i na mojej skórze nie zauważyłem żadnych uszkodzeń. Jednak wyglądałem jak totalny kocmołuch.
Wołałem Jakuba z całych sił jakie mi jeszcze pozostawały. Nigdy nie byłem jakoś szczególnie silny, ale teraz ten stan jeszcze się pogłębiał. Zachrypiały głos ledwo przedzierał się przez najbliższe kilka metrów rzadkiej mgły. Kuśtykałem od drzewa do drzewa i próbowałem krzyczeć jeszcze głośniej. Jednak walka ze zmęczeniem i coraz większą bezsilnością powoli przechylała się na moją niekorzyść. Traciłem już nadzieję kiedy nagle na horyzoncie pojawił się zarys czegoś leżącego na ziemi. Wystrzeliłem w tym kierunku, jednak wolniej niż bym chciał.
Każda sekunda trwała całe wieki zanim w końcu doczłapałem do niego. Już miałem się nachylić żeby sprawdzić czy jest przytomny, ale dopiero wtedy spostrzegłem co się stało. To nie był Jakub. Już nie. Teraz to była sterta osmalonych kości, czaszka ze stopionym i wypływającym bokiem mózgiem, resztki zwęglonych mięśni i strzępki ubrań, tlące się dalej buty i medalik z Matką Boską zwisający na cienkim łańcuszku z czegoś co kiedyś było szyją.
Ugięły się pode mną kolana. Upadłem i otworzyłem szeroko usta. Wiedziałem że to był on. Nikt inny. Poznałem go po tych szpitalnych "pantoflach" i resztkach uniformu. Serce chciało zatrzymać się tam dłużej i płakać, jednak rozum wiedział że każda chwila zwłoki sprawia że jestem coraz bliżej przegrania tej gry w której stawką była moja dusza.
Podniosłem się i odwróciłem. Chciałem iść przed siebie jednak doznałem kolejnego szoku, cofnąłem się i potknąłem się o truchło przewracając się na nie. Serce miało ochotę wyrwać mi się z piersi. Oddech przyspieszył do takiego tempa że prawie rozrywało moje płuca. Nie zważając na zwłoki pode mną czołgałem się do tyłu, chciałem się podnieść jednak jakby zapomniałem przez chwilę że mam taką możliwość. Widziałem Jakuba...
Szedł w moją stronę, to był on ale jakby nie on. Jego ciało miało rozmyte kontury a oczy zaszły mgłą. Szedł krokiem skazańca. Patrzył prosto na mnie, a ja prosto na niego. Nasze oczy się spotkały. To było przerażające doznanie. Zobaczyłem w tych tęczówkach całą historię jego życia. Dzieciństwo w domu dziecka, wejście na drogę przestępczą, drobne kradzieże kieszonkowe, ukochana, zerwanie, próba samobójcza, wyrzuty sumienia, depresja, praca w szpitalu psychiatrycznym, atak pacjenta, poznanie mnie, spalenie w portalu, ból, ulga...
Te emocje i wspomnienia stały się przez króciutką sekundkę moimi własnymi. Wiedziałem że od piętnastu lat ten człowiek próbuję odpokutować swoje winy i że wszyscy mu wybaczyli, wszyscy poza nim samym. Serce ściskało mi się na widok tego obrazu nędzy i rozpaczy. Stała przede mną dusza mojego przyjaciela. Niemo błagała o pomoc. A ja leżałem tam jak ten ciemniak i próbowałem opanować strach. Nie bałem się już Jakuba, bałem się tego że poznałem całą jego historię. Dostałem kolejny dar którego najchętniej pozbyłbym się jak wyżętej szmaty. To było zbyt dużo, rozumiałem że Jakub zostaje w Piekle.
Miałem ochotę podejść, przytulić go i powiedzieć że mu pomogę. Jednak brakowało mi odwagi nawet na przybranie pozycji pionowej. Zwłoki leżące przede mną zmieniły się w kamień, potem w niewielki pęd, a na koniec urosły i przekształciły się w olbrzymie drzewo, podobne do pozostałych. Podniosłem się w końcu i podbiegłem do potępionej duszy. Szedł przed siebie prosto na nowo powstałą roślinę. Myślałem że na nią wpadnie, jednak kora pękła i odsłoniła przejście do jakiegoś innego miejsca. Kolejny portal.
Kiedy dusza zniknęła w jego wnętrzu postanowiłem zrobić kolejną głupią rzecz. Wszedłem do środka za nim. Tym razem to były zwykłe drzwi, bez ognia i bólu. Wyszedłem na jakiejś ulicy. Odwróciłem się, drzwi kawiarenki za mną prowadziły z powrotem do lasu. Rozejrzałem się po okolicy. Nie kojarzyłem tego miejsca. Nagle zobaczyłem że pod jakimś wysokim budynkiem zebrał się całkiem spory tłum ludzi. Wszyscy pokazywali na szczyt budowli. Podążyłem wzrokiem w tamtym kierunku.
Nie widziałem twarzy, ale wiedziałem kto tam jest. Jakub. Młody, w mniej więcej moim wieku. Krzyknąłem widząc jak powoli jego ciało opada nieubłaganie zmierzając w stronę gruntu. Gdybym nie znał zakończenia tej historii pomyślałbym że się zabije. Jednak nie. Z budynku wybiegł nastolatek krzyczący coś do starszej kobiety idącej za nim. Jednak kiedy tylko znalazł się na chodniku spadł na niego, nieświadomy jeszcze zaistniałej sytuacji, Jakub. Tłum krzyczał, krzyczała ta kobieta, ja krzyczałem.
I nagle wszystko ucichło, tłum zaczął powoli wracać do swoich obowiązków. Zabity chłopak wygramolił się spod niedoszłego samobójcy i wrócił do budynku. Za nim podążył też mój przyjaciel. Rozglądałem się po tym wszystkim. To nie miało sensu. Jednak po kilku chwilach zrozumiałem co się dzieje. Cała sytuacja się powtórzyła. To było jego Piekło. Miał je odbywać do końca wieczności. Miał już zawsze przeżywać największy błąd swojego życia. To nie był grzech, on nie mógł przecież tego przewidzieć, jednak po prostu chciał tej kary. Uważał że musi cierpieć z tego powodu. On wybrał Piekło, bo nie potrafił sobie darować tego wypadku.
Podbiegłem do niego, chwyciłem go za rękę. Chciałem zatrzymać, powiedzieć coś, wywlec go stamtąd. Nie było takiej możliwości żeby go zabrać z powrotem, on tego po prostu nie chciał.
- Jakub! Zatrzymaj się, musimy porozmawiać - sapałem ledwo dotrzymując mu kroku - To nie musi tak być!
- Musi, ja zabiłem tego chłopaka, czy ty to rozumiesz? - płakał - Zasługuję na to by z tym żyć.
- Ty NIE żyjesz - ryknąłem - Ocknij się - pstryknąłem mu przed oczami - Nie mogłeś tego przewidzieć, ten chłopak nie ma ci tego za złe. Ma tylko pretensje do samego siebie za to że pokłócił się z mamą na chwilę przed śmiercią, że jego ostatnie słowa do niej to "Nienawidzę cię". To nie jest twoja wina, nie musisz tu być.
- Muszę, bo tak jest właściwie - dalej płakał, zatrzymałem się z nim przed windą - Tak musi być
- Ty uparty, stary capie - syknąłem - Rób co chcesz, ale ja i tak po ciebie wrócę... - winda się otworzyła
- Nie wracaj, to bezcelowe - drzwi między nami zaczęły się zamykać
- Jak powiedziałem tak zrobię. W końcu jestem tym cholernym diabłem - odwróciłem się na pięcie i z jeszcze większą determinacją ruszyłem na poszukiwanie Lucyfera - To mój obowiązek...
Przez drzwi kawiarenki z powrotem znalazłem się w lesie. Kontrola czasu; 00:13. Cholera. niecałe trzy godziny, a ja nawet nie wiedziałem gdzie iść. Zajrzałem w głąb siebie i zastanawiałem się gdzie mogę znaleźć pierwszego diabła, ukochanego syna, pierwszą gwiazdę... No właśnie, pierwszą gwiazdę dnia. Ktoś o takim tytule musi być na wschodzie. Przecież pierwszą gwiazdą dnia jest wschodzące słońce. Było około północy, popatrzyłem na księżyc i szybko ustaliłem właściwy kierunek.
Było zimno i ciemno pomimo pełni księżyca. Wielkie drzewa rzucały cienie. Las zdawał się nie mieć końca. Zastanawiałem się ile dokładnie znajdujących się tutaj dusz nie zasługuje na swój los. Głęboko wzdychałem widząc każde mniejsze drzewko. Drzewa dzieci, małych i niewinnych. Czym dziecko musiało zawinić żeby trafić do piekła? Nie miałem czasu sprawdzać, jednak tego też musiałem się dowiedzieć w przyszłości. Droga nie miała końca, jednak las stawał się coraz rzadszy, uznałem to za dobry znak. Po mojej lewej pojawiła się wielkie urwisko skalne, z niezliczoną ilością spękań wielkości dorosłego człowieka, musiało ciągnąć się kilometrami.
Na horyzoncie dostrzegłem jasną poświatę, miasto. Nic nie było mnie w stanie zdziwić, nawet to. Zmobilizowałem się i przyspieszyłem. Ta podróż zajęła mi prawie godzinę, była 01:06 kiedy przekroczyłem bramy miasta.
Przypominało ono nowożytne miasto, jednak z elementami współczesnej techniki, modą i sposobem bycia. Z pięknych kolorowych kamieniczek biła prostota i elegancja. Z kamiennych uliczek słychać było wykrzykiwania, śmiechy i rozmowy. W powietrzu unosił się aromat świeżego pieczywa, wędlin i serów sprzedawanych w niewielkich kramach. Wszechobecne były kwiaty, krzewy i wszelkiego rodzaju inne rośliny. Błądząc uliczkami trafiłem na olbrzymi skwer będący najwidoczniej centrum miasta.
Postacie przewijające się przed moimi oczami przypominały ludzi. Niektórzy z nich mieli skrzydła, inni starodawne długie szaty, część nosiła nowoczesne obcisłe stroje przepasane grubym rzemieniem przy którym wisiały dwa czarne sztylety. Znalazłem się wśród istnej kwintesencji świata. Postacie miały najróżniejsze kolory skóry, odcienie włosów i oczu, rysy twarzy były jeszcze bardziej niepowtarzalne. Każdy będący tutaj wyróżniał się niespotykaną urodą. Nie było tu biednych, ani bogatych. Wszyscy byli prawdziwie równi.
Nieśmiało podszedłem do kramu w którym sprzedawała dziewczyna o perłowych długich lokach. Nie miała skrzydeł, miała zaś wytatuowaną na obojczyku czarną różę. Patrzyła na mnie nieufnie, lustrowała mnie dość długo aż w końcu odezwała się po hebrajsku.
- Nie jesteś aniołem, nie jesteś, demonem, nie jesteś też duszą... więc kim jesteś? - przybrała hardą postawę i usadowiła dłoń na rękojeści jednego ze swoich sztyletów
- Jestem Justin. Szukam Lucyfera, muszę go odnaleźć przed 3:00. To bardzo ważna sprawa. Przysyła mnie tu Belial - oparłem się o blat i patrzyłem na nią z niewinnym uśmieszkiem
- Każdy może tak powiedzieć - zmrużyła oczy - Ale mnie nie interesuje cel twojej obecności w Infernum. Pytam o twoją rasę.
- Cóż jestem albo człowiekiem, albo diabłem... Troszkę ciężko mi się określić - popatrzyła teraz na mnie z politowaniem
- To znaczy że jesteś nikim - odwróciła się i zaczęła poprawiać wiązankę tulipanów - A ten kto jest nikim nie powinien się tu dostać. Przynajmniej nie z ciałem.
- Spójrz na mnie - niechętnie odwróciła się i gromiła mnie wzrokiem, wyzwoliłem powoli moje skrzydła, wtedy jej nacisk ustał i pojawiło się przerażenie - Jestem synem Beliala, poszukuję mojego wuja Lucyfera... Czy możesz mi słoneczko powiedzieć gdzie go znajdę? - szybko skłoniła głowę i drżącym głosem odpowiedziała
- Musisz udać się Złotą Aleją do Czerwonych Ogrodów, tam znajdziesz przejście pośród klonów a on będzie pośród mroku. Nic więcej ci nie powiem, w taką podróż musisz wyruszyć sam. Nikomu nie mów dokąd idziesz, nie chowaj skrzydeł, ale nie waż się latać w mieście. Teraz odejdź i zapomnij że mnie widziałeś, proszę.
- Dziękuję, powiedz mi tylko jeszcze jedno... Kim ty jesteś? - podniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy
- Jestem demonem. Jak każdy naznaczony - po czym uderzyła się w pierś wskazując palcem na tatuaż - Odejdź! - syknęła na pożegnanie
Nie miałem czasu się z nią droczyć więc odszedłem. Złota Aleja, gdzie to może być? Co jest złote? Złoto i... Słońce. Żadna z uliczek nie była ze złota więc droga o którą mi chodziło musiała być najlepiej oświetloną ulicą w mieście. Patrząc na położenie księżyca z łatwością wyznaczyłem południe. Błąkałem się długo, jednak udało mi się znaleźć w końcu drogę idealnie wskazującą południe. Przeciskałem się pośród demonów i aniołów. Nie miałem czasu na podziwianie perfekcji Infernum, jednak obiecałem sobie że jeśli przeżyję to kiedyś dokładnie je obejrzę.
Złota Aleja biegła w dół, byłem bardzo zmęczony i bezsilny, w pewnym momencie dałem się porwać tłumowi. Nie patrzyłem gdzie idę, ogarnęło mnie nagłe poczucie że nie jestem już w stanie zrobić ani kroku, upadłem jak długi. Spodziewałem się poczuć szorstkość kamienia z którego zbudowane były ulice, jednak dobrze że się myliłem. Leżałem na trawie. Przewróciłem się na plecy i otworzyłem oczy. Dookoła mnie rozciągał się cudowny park.
W przeciwieństwie do reszty miasta, która zdawała się być pogrążona w wiecznej wiośnie, to miejsce stanowiło ostoję jesieni. Liście na drzewach przybrały już rubinowy kolor, wrzosy czerwieniły się w idealnych klombach, trawa miała soczysty kolor, jednak nie taki jak ta na skwerze w centrum. Znalazłem się w kompletnie innym świecie, bajkowym. Z tego zachwytu wyrwał mnie jednak mocny kopniak w biodro.Zszokowany popatrzyłem na napastnika. Z pewnością był demonem. Miał na obojczyku wytatuowane splecione ze sobą węże, a obok prawego oka błyskawicę. Nie widziałem drugiego tatuażu u nikogo po drodze. Wziąłem to za zły znak. Mężczyzna miał tłuste mysie włosy, szarą cerę i rządzę mordu w miodowych oczach. W jednej ręce trzymał sztylet za rękojeść a drugą podawał mi identyczną broń. Chwyciłem ostrze i podbiłem się przyjmując pozycję gotową do walki. Miałem tylko nadzieję że wystarczy mi sił i umiejętności żeby przeżyć.
- Cóż za wspaniały widok. Dawno nie spotkałem tak młodego anioła - uśmiechał się złowieszczo - Bractwo będzie zadowolone z nowych skrzydeł.
- Skąd pewność że pozwolę je sobie obciąć? - syknąłem usiłując ukryć stres
- Bo jesteś tylko młokosem, ja żyję już od trzech tysięcy lat i mam wprawę w walce - przybliżał się
- A kiedy jakąś wygrałeś? - zakpiłem i zacząłem go okrążać
Zdenerwowałem go, zaatakował. Zdążyłem się uchylić i przejechać mu ostrzem po ramieniu. Nie czekając na kolejny atak rozpocząłem natarcie. Chwycił moją dłoń ze sztyletem, a ja wykręciłem mu jego. Upuścił broń na ziemię, odepchnąłem go.
- Daj sobie spokój! - prychnąłem - Zatrzymaj sobie te swoje wykałaczki i odejdź.
- WYKAŁACZKI? - zagotowało się w nim, podskoczył, złapał swoją broń i zaatakował - Są z Czarnej Stali! - zrobił unik
- I co z tego? - zacząłem ciąć i udało mi się zranić go w udo, upadł
- Jak to co? - zdziwił się - Tylko Czarną Stalą możesz zabić demona i zranić anioła...
- W sumie dobrze wiedzieć - chciałem rzucić sztyletem w jego klatkę piersiową, jednak chwila wahania kosztowała mnie przewagę. Złapał moją łydkę i przewrócił
Kopniakiem przewrócił mnie na brzuch. Nogą przytrzymał moją rękę ze sztyletem a jedną ręką złapał moje skrzydła i przygotowywał się do ich odcięcia. Musiałem działać szybko, postanowiłem grać na czas.
- Jak smakuje zwycięstwo? - odwracałem jego uwagę wypuszczając wstążki z moich dłoni - PO co ci właściwie moje skrzydła?
- Dzięki nim dostanę duszę... - Zamachnął się aby odciąć moje dodatkowe kończyny, jednak moje wstążki były szybsze złapały jego obie dłonie i odrzuciły go dziesięć metrów ode mnie - Jak ty to...? - teraz to na jego twarzy widniało przerażenie
Moje wstążki poleciały i zaczęły go policzkować. W tym czasie ja chwyciłem oba sztylety. Podbiegłem do niego, stanąłem za jego plecami i skrzyżowałem ostrza przed jego gardłem. Czułem jak drży i się boi.
- Próba walki ze mną była twoim pierwszym błędem - wyszeptałem mu do ucha
- Rozumiem że teraz mnie zabijesz, jednak proszę odpowiedz mi. Czym ty jesteś? - opanował się i był gotowy na odejście w niebyt
- Najgorszym koszmarem jaki kiedykolwiek stąpał po tej ziemi - Przeszły go ciarki. Już szykowałem się żeby go wypuścić, nie byłem mordercą, jednak powstrzymał mnie od tego czyjś głos
- Musisz go zabić... Takie jest tutaj prawo, nie ma łaski dla demona podnoszącego rękę na anioła. Jeśli ty tego nie zrobisz ja będę musiał. Wiedz tylko że ja będę to robił długo i boleśnie - głos był bardzo podniecony całą sytuacją - Jaki jest twój wybór?
Nie musiałem się zastanawiać ani chwili. Przyciągnąłem do siebie ostrza podrzynając mu gardło i prawie odcinając głowę. Ciało bezwładnie osunęło się na trawę. Nim minęła chwila zmieniło się w cudowny czerwony wrzos.
- Będę go musiał przesadzić, ale zrobię to później - odwróciłem się w stronę głosu
Z cienia wielkiego drzewa wychodził młody, wysoki blondyn o czerwonych oczach. Ten sam którego narysowałem w szpitalu psychiatrycznym. Miał ciepły i miękki ton głosu. Rozpierała go energia i nienaturalna euforia. Miał na sobie elegancki, czarny płaszcz, obcisłe czarne spodnie i trampki. Nie miał skrzydeł, jednak przez jego strój nie dostrzegałem tatuażu. Nie wiedziałem z kim mam do czynienia.
- Zwycięzca... Pierwszy jeździec... - szeptałem pod nosem
- Co? - jego mina się zmieniła o 180 stopni - Powtórz to jeszcze raz!
- Jesteś pierwszym jeźdźcem apokalipsy, Zwycięzcą, Jutrzenką, Pierwszą Gwiazdą Dnia - nie wiedziałem co mam robić, przeżywałem ogólny szok - Kim ty jesteś?
- Nie istotne kim jestem ja, ważne kim jesteś ty i co robisz w Czerwonym Ogrodzie - jego twarz znów przybrała pierwotny, uśmiechnięty wyraz - Odpowiesz mi?- Jestem Justin Lorenz, szukam Lucyfera - wydukałem automatycznie i sprawdziłem godzinę; 02:42. Cholera, jestem w ciemnej... Wiadomo gdzie.
- Ale to ja jestem Lucyfer - uśmiechnął się szelmowsko
Ugięły się pode mną kolana. Osunąłem się na trawę i nie mogłem uwierzyć w swoje głupie szczęście. Teraz zrozumiałem o co chodziło. Lucyfer stał pod wielkim klonem pośród mroku a w zasadzie cienia rzucanego przez drzewo. Oby jeszcze zdążył mi pomóc... Podał mi rękę i w tym momencie wszystko stało się jasne, on już znał moją historię patrzył na mnie wielkimi oczami pełnymi łez i pokiwał głową odbierając mi wszelkie nadzieje...
CZYTASZ
O tym, jak wszystkie sprawy z tamtego świata, przeniosły się do mojego życia
Paranormal#26 W PARANORMALNE Będąc młodym chłopakiem z zagorzałego ateisty zmieniłem się w posłańca Boga na ziemi. Powoli popadając w obłęd ustąpiłem w końcu swojej mrocznej naturze. Po wielu wewnętrznych niepewnościach, stałem się spokojnym człowiekiem prowa...