1. Jak poznałem najwspanialszego faceta na świecie

6.4K 420 697
                                    

***

Ach, jakie to wszystko było przeraźliwie proste... Tak przeraźliwie proste, że aż śmieszne i tak śmieszne, bo najzupełniej prawdziwe.

On, człowiek sukcesu i uosobienie perfekcji, tak po prostu zgubił cel w życiu.

Młody, jasnowłosy mężczyzna, który doszedł do tej dość filozoficznej konkluzji, już od kilkudziesięciu minut nieruchomo wpatrywał się w odległy punkt horyzontu, gdzie lekko błękitny nieboskłon bratał się z ziemią... tylko że nie. Od jakiejś pół godziny niebo wolało łączyć się z morzem, które zajmowało dobrą jedną trzecią widoku z okna wagonu. Trasa kolejki ciągnęła się bowiem wzdłuż wybrzeża, dzięki czemu pasażerowie nieszczególnie chyba uczęszczanej linii Chikuhi (poza mężczyzną w otwartym przedziale siedziała jeszcze tylko para staruszków) mieli doskonały podgląd na tutejszy zróżnicowany krajobraz. Po lewej mijało się skarpy oblepione bujną, świeżo zazielenioną roślinnością, po prawej znów rozciągała się zatoka, nad którą szybowały mewy, skarżące się na swój ciężki żywot.

Ta, one miały ciężko. Tylko co w takim razie miał powiedzieć Viktor, lat dwadzieścia siedem, człowiek zaręczony z Pracoholizmem i ojciec spodziewający się gromadki pociech o imionach Frustracja, Samotność, Zastój oraz - jego osobiste oczko w głowie - Wypalenie Zawodowe? Że chciał spędzić w takim domu resztę swojego życia? No chyba nie!

Aby od tego uciec, Rosjanin przyjechał z początkiem kwietnia do Japonii na znane i polecane coraz szerzej w branży targi "Fukuoka International Gift Show", odbywające się w dość nieregularnych odstępach czasu, ale za to zawsze z wielkim rozmachem. I Viktor naprawdę liczył na coś szczególnego. Miał nadzieję, że wizyta natchnie go do nowych przedsięwzięć, że zainspiruje się orientem, odnajdzie świeżość, która doda mu energii do projektowania kolejnych wnętrz... Ale tutaj było jak wszędzie. Miasto okazało się stalowo-betonową dżunglą dość mocno wypełnioną ludźmi, maszynami i reklamami, a na samych targach roiło się od tylu zainteresowanych, że Nikiforov nie miał nawet przestrzeni, aby w spokoju pomyśleć o obiedzie, nie mówiąc już o szukaniu pomysłów na nowy katalog. Nie, nie, to nie o to mu chodziło. Viktor potrzebował czegoś innego, czegoś... czegoś mniejszego. Cichszego. Oddalonego od wszystkiego. Czegoś absolutnie wyjątkowego. I gdyby tylko wyjątkowość sprzedawano w sklepie, wziąłby od razu cały sześciopak.

Co więc Viktor robił w praktycznie pustym pociągu, zamiast przepychać się wśród tysięcy podobnych do siebie Azjatów i podziwiać dwunaste z kolei drzewko bonsai? Odpowiedź była prosta - bo tak. Bo mógł. Bo jakby czegoś nie zrobił, to chyba do reszty by zwariował. I w sumie trochę już tak się stało, skoro drugiego dnia targów Viktor w przypływie nieco zastałego, młodzieńczego szaleństwa oraz pogoni za przygodą wyszedł na miasto, dotarł na dworzec kolejowy i wsiadł do najmniej zachęcającego, wyludnionego i powolnego pociągu, jaki przyciągnął jego uwagę (no i akurat stał na peronie). I właśnie w ten sposób trafił tu, do wagonu ciągniętego w stronę jakiejś prowincjonalnej mieściny, oddalonej o dobrą godzinę od Fukuoki. Cel podróży wydawał się idealny - na tyle niedaleki, że w razie zawodu byłby w stanie jeszcze tego samego dnia wrócić do opłaconego przez firmę hotelu, ale na tyle daleko, że przy odrobinie szczęścia mógł trafić na jakąś zapomnianą przez Boga i ludzi krainę, gdzie jakiś samuraj, który uchował się gdzieś poza cywilizacją, szlifował swoją rodową sztukę walki...

No co? Przecież tak właśnie mogło być. I może akurat temu samurajowi zwolniło się miejsce na ucznia?

Tymczasem sygnał przychodzącego e-maila przerwał melodię monotonnego postukiwania trakcji. Mężczyzna nie pokwapił się jednak, aby zerknąć, kto widniał jako nadawca wiadomości, bo odpowiedź zawsze była ta sama. Skoro nie miał życia prywatnego, to znaczyło to, że... Spomiędzy ust Rosjanina wydostało się długie, melancholijne westchnienie. No właśnie. O firmie mowa, a firma tuż-tuż. Czy tego chciał, czy nie, Viktor Nikiforov, żywa legenda świata designerskiego, nie mógł uciec od obowiązków. W końcu był nie kim innym, ale samym założycielem znanej w międzynarodowych kręgach aranżacyjnych firmy "Stammi" (która swoją nazwę zawdzięczała wieloletniemu zamiłowaniu Viktora do oper i baletów, szczególnie włoskich), składającej się z kilkunastu rozlokowanych po całym świecie oddziałów oraz siedziby głównej znajdującej się w rodzinnym Petersburgu. Lecz chociaż Nikiforov nie zajmował w niej fizycznie żadnego kluczowego stanowiska, chociaż nie był ani prezesem, ani tym bardziej ojcem dyrektorem (od tego na szczęście miał starego, dobrego Yakova), to posiadał tak znaczne udziały w spółce, że tak czy siak żadna decyzja nie mogła zapaść bez jego zgody. Był szarą eminencją "Stammi", swoistym szefem wszystkich szefów, który trzymając się trochę na uboczu, trzymał rękę na pulsie, wytyczał najważniejsze trendy oraz... oraz robił to, co kochał od praktycznie małego, kiedy to matka przypatrywała się, jak szkicował kredką świecową kolorowe domki - zajmował się urządzaniem niewielkich, przytulnych, ale wciąż efektownych mieszkań. Przynajmniej do pewnego czasu.

Kwiaciarnia dla dwojgaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz