11. Kwiaty we włosach potargał wiatr

2.3K 239 440
                                    

***

...a przynajmniej tak sądził, że będzie czuł się najlepiej. Nie uwzględnił jednak jednego, jedynego i całkiem zapomnianego przez genialnego pana Nikiforova czynnika - tej zwykłej, ludzkiej tremy.

Bo kiedy tylko Viktor przekroczył próg domu Yuuriego, nagle zalała go jakaś dziwna fala nabożnego szacunku. Stan ten raczej nie był wywołany możliwością zwiedzenia urządzonego w typowo japońskim stylu przedsionka czy odchodzącego z niego prostego, wyłożonymi papierowymi panelami korytarza. Nie chodziło również o głęboki podziw do odmiennej kultury, bo Viktor zawsze był ciekawy i otwarty na inne zwyczaje, nawet takie, w których chodziło o zwykłe zdjęcie mokrych butów i pokazanie nie mniej przesiąkniętych wodą skarpetek. Wpływ obecności samego Yuuriego też można było zmarginalizować, przynajmniej tymczasowo i dopóki kwiaciarz nie zacznie robić czegoś rozczulającego (często robił). Nie, to nie o to chodziło. Lęk zmieszany z fascynacją był spowodowany czymś zupełnie, zupełnie innym.

Na przykład nadchodzącym spotkaniem z rodzicami wybranka.

Cóż, będąc tak zupełnie szczerym, to ten wybranek chyba jeszcze nie do końca zdawał sobie sprawę ze swej kluczowej roli w życiu architekta, jakkolwiek dla samego Viktora było bardziej niż oczywiste, że w przyszłości, tej bliższej lub jeszcze bliższej, oficjalnie poprosi Yuuriego o rękę. I może to właśnie to skojarzenie spowodowało, że Rosjanin poczuł się niczym na próbie generalnej przed oświadczynami. Nie, inaczej. Od tego spotkania mógł wręcz zależeć los ich kiełkującego związku. Bo jeśli wywrze na rodzicach złe wrażenie, jeśli popełni jakąś gafę albo zakocha... znaczy, zachowa się niegodnie, może niczym Romeo dostać zakaz zbliżania się do swej Yurji.

Yuuriji.

Juriji?

Juri... ja...?

Hm, to zaczynało być odrobinę problematyczne. A czy to nie był już ten wiek, w którym dzieciaki nadawały sobie jakieś ksywki...?

Viktor, który pozbył się już przemoczonych butów, lecz wciąż przekładał z ręki do ręki mokre okrycie, stanął niepewnie (on! niepewnie!) na skraju przejścia do dalszej części domostwa. Yuuri w tym czasie poprosił, żeby mężczyzna na chwilę tam zaczekał, a sam skoczył dwa pokoje dalej, by powiedzieć damskiej części rodziny, że szklarni już nic nie groziło i że będą mieli dodatkowego gościa na obiedzie... tak przypuszczał. Co prawda Rosjanin nic nie rozumiał z niewyraźnych, szybko wypowiadanych słów, ale z całą pewnością rozpoznał swoje imię, akcentowane z taką charakterystyczną, lekką nieśmiałością.

To skołowało go jeszcze bardziej. Nie szkodzi, że dopiero co pomagał papie Katsukiemu w naprawianiu dachu. Nieważne, że ze dwa, a może nawet trzy razy machał mamie, gdy ta przemykała cichutko obok kanciapy, w której jedli lunch. Nie było istotne, że razem z Mari mieli takie małe, milczące porozumienie, według którego Japonka przymykała oko na przedłużające się o dziesięć minut przerwy, a w zamian Rosjanin kręcił się dłużej po sklepie i robił za sztuczny (oraz bardzo skuteczny, jak mu pokazywała uniesionym kciukiem) tłum. To spotkanie było zdecydowanie wyższe rangą. Było zwyczajnie oficjalne.

A niech to. Zupełnie się na to nie przygotował. I nawet jeśli wciąż miał w zapasie czekoladki, to na swoje nieszczęście zostały one w zamkniętej na cztery spusty kwiaciarni, a poza tym mimo wszystko były dla Yuuriego. Tylko skoro randka nie wypaliła, a zamiast tego został zaproszony na rodzinny obiad, cała hierarchia podarków wywracała się do góry nogami i to pani Katsuki powinna zostać w pierwszej kolejności obdarowana przez przychodzącego z wizytą dżentelmena. Ale właśnie - dobrym, rosyjskim zwyczajem odwiedzający powinien przynieść coś, co nie podda w wątpliwość doskonałości domowej kuchni, tak jak czekoladki mogły się okazać obrazą dla deseru. O, więc gdyby mógł, wręczyłby lampkę czerwonego wina, które pasowałoby do posiłku, albo jakiś okazały bukiet kwia...

Kwiaciarnia dla dwojgaOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz