Przeciągnął się leniwie na łóżku, pozwalając kręgosłupowi w kilku miejscach głucho chrupnąć. Nie otwierając oczu, odetchnął głęboko, przy okazji zdmuchując niesforny kosmyk kruczoczarnych włosów łaskoczący go w haczykowaty nos... Nagle usiadł szybko na łóżku, gdy jego nozdrza podrażnił zgoła odmienny zapach... Jaśmin. Rozejrzał się półprzytomnie po pokoju. Widok jego własnych ubrań leżących w cokolwiek dziwnych i przypadkowych miejscach zmusił jego dość zaspany umysł i zbolałą głowę do znacznego przyśpieszenia obrotów i wnet mgliste wspomnienia posłusznie zaczęły wracać do świadomości. Uzmysłowiwszy sobie sytuację, uśmiechnął się pod nosem i spojrzał na drugą, mocno pomemłaną połowę swego sporego łóżka. Satynowa pościel nadal pachniała jaśminem, choć Sagitty już nie było... I temu się nie dziwił. Trochę dwuznacznie by wyglądała, zauważona przez jakiegoś idącego na śniadanie ucznia podczas wychodzenia o poranku z nie swoich kwater. Westchnął niezbyt wypoczęty, przecierając dłońmi twarz. Spojrzał przelotnie na mosiężny, irytująco tykający zegar, rejestrując godzinę szóstą czterdzieści pięć. Opadł z powrotem na miękkie poduszki, a jego ziemistą twarz znów ozdobił przekorny uśmieszek. Nie miał zbyt dużych nadziei na taki ciąg dalszy nocy Halloween, ale z dość mglistych wspomnień mógł dojść do wniosku, iż panna Serpens miała dość zbieżne plany z jego zamiarami. Co znacznie... upraszczało okoliczności. Nie spodziewał się natomiast, że pójdzie mu z nią, hm, tak łatwo. A precyzyjniej mówiąc, że to ona... zacznie. Oczywiście niebanalną rolę odegrały tu procentowe trunki, których dość mało przyjemne skutki odczuwał nawet w tym momencie, lecz z całą pewnością nie miał czego żałować. Przynajmniej teraz... Po kilku chwilach obijania się przeszedł nad sprawą do porządku dziennego, bo w końcu (przynajmniej dla niego) co znaczy jedna, pewnie jedyna noc spędzona z kimś i to po „kilku" drinkach? W pewnym momencie jego logicznie myśląca część mózgu doszła do wniosku, iż najwyższy czas, by ruszyć się z tego jakże wygodnego i ciepłego miejsca. Niemrawo zwlókł się z łóżka, przy okazji zauważając, że ma na sobie tylko jedwabną, stanowiącą jeden z elementów wczorajszego przebrania, czarną koszulę... Oczywiście całkowicie rozpiętą. Choć gdyby nagle przyszła mu ochota ją zapiąć, to niechybnie natrafiłby na pewną trudność... gdyż ciężko zapiąć koszulę pozbawioną guzików (co do których pierwotnego istnienia nie miał żadnych wątpliwości). Schylił się po niedbale rzucone spodnie, lecz syknął nagle, czując piekący ból na plecach. Chcąc się upewnić co do podejrzeń, poczłapał do łazienki, po drodze ziewając przeciągle. Zdjął wymęczone ubranie - a dokładniej mówiąc – to, co z niego zostało, i spojrzał w lustro.
– Nie ma jak wampirze pazury – syknął pod nosem, wywracając oczami, po czym sięgnął do podręcznej szafki po odpowiedni eliksir. Kilka sekund później nie było już po nich śladu. Na szczęście profesorka była tylko transmutowanym wampirem... Po ranach zadanych prawdziwymi szponami przedstawicieli tej rasy, wyraźne blizny zostałyby już na zawsze.
Po porannej toalecie i doprowadzeniu siebie (w tym swej dość mocno nadwyrężonej głowy) do przyzwoitego stanu używalności, wyszedł z kwatery i, jak zwykle szeleszcząc smoliście czarną peleryną, pewnym krokiem zmierzał ku Wielkiej Sali i czekającemu już na niego posiłkowi. Z korytarzy zniknęły halloweenowe dekoracje, ustępując miejsca nieco obrażonym potraktowaniem obrazom, tudzież dziwnym, z zasady ozdobnym roślinom. W całej sytuacji wielce naiwnym byłby myśleć, że jego wczorajsze show zostanie już następnego dnia zapomniane... O nie, takie rzeczy nigdy nie pozostają bez echa, a już w szczególności w takim miejscu jak Hogwart i gdy dotyczą takich osób. I rzeczywiście, gdy tylko masywne wrota Wielkiej Sali z donośnym jęknięciem ustąpiły i stanął ich progu, zapadła głucha cisza i absolutnie wszystkie pary oczu posilających się uczniów natychmiast się w niego wlepiły, a wielu zastygło w bezruchu, zatrzymując w powietrzu dłoń z łyżką i przygłupio rozchylając usta. Snape szedł jak zwykle dumnym krokiem środkowym przejściem jak gdyby nigdy nic, ale w myślach zmiął nie jedno, mało cenzuralne słowo. Nie bardzo pomagała wyjątkowo groźna mina i gniewnie zmrużone oczy niemal ciskające zielonymi promieniami Avady. Z szeptami towarzyszącymi mu od połowy drogi, w końcu zajął miejsce przy dziwnie uśmiechniętej McGonagall. Burknął coś pod nosem, co w domyśle miało zabrzmieć jak „dzień dobry" i, nie przejmując się gapiami, zaczął śniadanie. Oczywiście nie uszło jego uwadze, iż profesor Serpens nie zjawiła się na porannym posiłku. Jak i na żadnym innym tego dnia...
CZYTASZ
Harry Potter i Wojna Aniołów
FanfictionOd autorki: Przed Wami moja pierwsza, i do tego tak rozbudowana, opowieść. Ponad 500 stron A4 zamknięte w 2 tomy. Zaczęłam ją pisać wiele lat temu, skończyłam niedawno - po bardzo długiej (kilkuletniej!) przerwie. Wybaczcie toporność tekstu w pierws...