Pewien czas później*...
Senny, niemal nostalgiczny wietrzyk delikatnie falował jego szatami, a niesforne kosmyki długich, kruczoczarnych włosów beztrosko hulały wokół spokojnej, nieco rozmarzonej twarzy. Otaczająca go cisza i błogi spokój nie był czymś nadzwyczajnym w tym cudownym miejscu. Kiedyś nawet nie przypuszczał, że w Arkadii jest taka prowincja, która ma dostęp do czegoś, co można nazwać morzem... Za życia nigdy nad takim nie był, ale tutaj całkowicie przypadkiem je odnalazł. Prowincja Farys – kraina niezwykle nastrojowa, mocno zalesiona, zamieszkała w większości przez różnej rasy elfy, ale przede wszystkim z wysokimi na kilkadziesiąt metrów klifami i wesoło rozbijającymi się o nie falami, których echo niosło się daleko w głąb Arkadii. Drzewa w niektórych miejscach sięgały samych zboczy wysokich, nadbrzeżnych skał, a skrajne, płożące gałęzie wystawały nawet poza ostrą linię klifu. Bywał tu często, by odpocząć, wyciszyć się, pomyśleć – leżąc na płaskiej, całkiem wygodnej gałęzi. Tak jak dziś. Z zamkniętymi oczyma bawił się diamentową różdżką, obracając ją zwinnie w szczupłych palcach, myślami błądząc daleko we wspomnieniach... Mimo iż minęło tyle czasu, pamiętał – jakby to było wczoraj – jak Eon uczył do latać i posługiwać mieczem, jak później między innymi Cirrus i matka pokazywali mu sposoby posługiwania się mocą Złotych, oczywiście już bez używania różdżki – Złoci praktycznie z nich nie korzystali, bo ich mimo wszystko ograniczona wytrzymałość nie pozwala na zastosowanie zaklęć o większej sile. Cóż, teraz diamentowa różdżka była raczej lśniącym gadżetem, używanym tylko, gdy chce się nieco zaoszczędzić sił, gdyż stosowana w pierwotnej postaci magia pochłania jej całkiem sporo... Ale takie szczegóły już nie miały wielkiego znaczenia. Wiele się zmieniło... Sam dokładnie nie umiał precyzyjnie określić, ile minęło czasu i właściwie ile tak naprawdę ma lat, ale wiedział, że tutaj dzieci i młodzież rosną do dwudziestego pierwszego roku życia, później mogą minąć całe wieki, a i tak się już bardziej nie postarzeją. Tak już w Arkadii było – dzieci dorastały, dorośli pozostawali w swoim wieku, a starcy mogli przy przydziale wybrać, ile chcą mieć lat. Trochę to nieraz dziwnie wychodziło, gdyż w niektórych sytuacjach dzieci były niemal w wieku swych rodziców – a przynajmniej z wyglądu. Tak też się zdarzyło i w jego przypadku, choć do tego osobliwego uczucia szybko się przyzwyczaił zarówno on, jak i jego rodzice. Przez kilka lat nauczył się rzeczy, których istnienia nawet nie podejrzewał, poznał wielu ludzi i przedstawicieli innych, wydawać by się mogło egzotycznych ras. Niektórzy również byli Aniołami. Teraz to było śmieszne, ale kiedyś ten świat wydawał mu się taki obcy, zagmatwany, czasami wręcz wrogi i niebezpieczny... A wszystko dlatego, że po prostu nic o nim nie wiedział. Oczywiście, nie mógł powiedzieć, że już zna całą Arkadię, że wie wszystko, ale przynajmniej nauczył się wystarczająco dużo, by swobodnie się poruszać, by radzić sobie w obliczu zagrożenia, by bronić siebie i innych. Tak, Serafin nigdy nie dawał mu taryfy ulgowej, zawsze wymagał maksymalnego poziomu wiedzy jak i zaangażowania, a karał za wszystko, nawet najdrobniejsze niedociągnięcia, wystarczył byle pretekst. Przez to nawet nie wiedział, ile tak dokładnie trwało jego szkolenie... Z całą pewnością więcej niż cztery lata. Pamiętał doskonale, że – jeszcze podczas nauki ze Srebrnym – zostawał w Akademii na długie miesiące, a czasami było też tak, że Serafin nie określał długości kary, tyko w pokoju pojawiała się wielka klepsydra i nie mógł wyjść, dopóki błękitny piasek się nie przesypał do ostatniego ziarenka. Cóż, pierwsze dwa lata były naprawdę ciężkie, choć nawet nie ze względu na ilość nauki, bo tej z czasem wcale nie ubywało, ale biorąc pod uwagę jego relacje z głównym nauczycielem... Z Serafinem nie potrafił znaleźć wspólnego języka przez długi czas. Starał się, robił wszystko, co mu kazano, chciał nawet jakoś mu zaimponować i udowodnić, że nie jest gorszą kopią swego ojca. Wszystko na nic. W międzyczasie zaczął naukę ze Złotymi, był później na pierwszych przydziałach, nawet raz zszedł z jednym legionem do Piekieł, by odebrać mieszkańca i odprowadzić go na Sąd Dusz, a później – na szczęście – do Arkadii. Jednak to nie miało wpływu na ich wzajemne relacje, na których mu – nie wiedzieć czemu – uparcie zależało... Wszystko zmieniło się dopiero jakieś pół roku później, gdy jego szkolenie z wolna zbliżało się ku końcowi. Arkadia, po wielu miesiącach względnego spokoju i zbyt podejrzanej ciszy, została nagle zaatakowana. Z początku wydawało się to w miarę „normalnym" napadem na zachodnią granicę, ale szybko okazało się, że to zmasowany atak z wielu stron. Ciarki przeszły mu na samo palące jak ogień wspomnienie tej okrutnej bitwy, której krwawe żniwo należało do największych w ciągu ostatnich setek lat. Zmobilizowano praktycznie wszystkie siły w Arkadii, jednocześnie w kilku granicznych prowincjach walczyli zarówno Srebrni jak i Złoci, nawet uczniowie, choć ich byłe ledwie garstka. Do dziś pamiętał, jak ziemia drżała pod stopami piekielnych hord, jęk stali mieszał się z przerażającym rykiem dziesiątek bestii, jak kroczące za nimi Czarne Anioły, niczym upiory z horroru rozpościerały swe poszarpane, błoniaste skrzydła i wzbijając się w powietrze, walczyły zaciekle z arkadyjskimi siłami. Był tam, walczył ramie w ramie z matką i Serafinem. W pewnej chwili jego nauczyciel dostał od zwiadowców wiadomość, że wschodnia przełęcz też jest atakowana. Wszyscy najbliżej niego natychmiast przenieśli się do nowego ogniska, które – jak się szybko okazało – było zwyczajną pułapką... Nacierające z gardła wąwozu Betory i pełzające niczym węże Markle odwróciły ich uwagę na tyle skutecznie, że nie spostrzegli w czas, iż nad ich głowami, wysoko na skraju jaru czają się Czarni. Z miażdżącą siłą runęli na nich z całkowitego zaskoczenia, z impetem rozbijając zwarty szyk arkadyjskich Aniołów. On sam i Serafin zostali odcięci od reszty i przyparci przez Czarnych Aniołów do skalistej ściany... Walczyli wspólnie, zaciekle i długo, do utraty tchu, bo na szali było zbyt wiele, by móc sobie odpuścić, by się poddać... Z późniejszych chwil nie pamiętał zbyt wiele. Obaj byli mocno ranni, a świadomość coraz częściej ustępowała miejsca bordowo-czarnym plamom, przysłaniającym kurtyną zamroczenia cały przerażający widok. Myślał, że będzie już po nich, że nie dadzą rady, że ulegną nie tylko oni, ale cała arkadyjska armia nie zdoła odeprzeć miażdżącej siły piekielnych hord... Nie pamiętał, kiedy to wszystko się skończyło.
CZYTASZ
Harry Potter i Wojna Aniołów
FanfictionOd autorki: Przed Wami moja pierwsza, i do tego tak rozbudowana, opowieść. Ponad 500 stron A4 zamknięte w 2 tomy. Zaczęłam ją pisać wiele lat temu, skończyłam niedawno - po bardzo długiej (kilkuletniej!) przerwie. Wybaczcie toporność tekstu w pierws...