W skromnej, podziemnej komnacie panowała absolutna, niemal błoga cisza i przyjemny półmrok. Całkowite przeciwieństwo tego, co się działo na zewnątrz grubych, magicznych murów wiekowego zamku. Harry z cichym westchnieniem usiadł w jedynym fotelu swej hogwarckiej sypialni. Jak wszystkie anielskie kwatery, również ta była skromnie i raczej mało przytulnie urządzona. Przy nieco twardawym fotelu stał niewielki, szary stolik – tuż obok zwykłego, ascetycznego łóżka. Harry położył głowę na oparciu i lekko przymknął powieki. Powierzona mu misja miała się już ku końcowi, co jednak w żaden sposób nie napawało go radością czy chociażby satysfakcją. Zamiast ekscytować się, nakręcać czekającym ich jutro decydującym, kulminacyjnym starciem – on czuł się pokonany, bezsilny i sfrustrowany już teraz. Mimo iż misja trwała o wiele krócej niż zakładano, to miał wrażenie jakby te praktycznie nie całe trzy miesiące ciągnęły się niemiłosiernie długie wieki. Czuł się starszy o przynajmniej sto lat i mimo zdobytego doświadczenia – głupszy o kolejne sto. Oczywiście, przez ten stosunkowo krótki czas nauczył się bardzo dużo, ale i zrozumiał jednocześnie, jak wiele przed nim. Bezwiednie zacisnął dłonie na podłokietnikach, ściągając blade usta w wąską linię. Czy posiadając dzisiejszą wiedzę, popełniłby tyle błędów? Jak by się potoczyła historia, gdyby nie kierował się zawodnymi emocjami? Gdyby tak bardzo nie zależało mu przede wszystkim na chronieniu i chęci niesienia pomocy nie tylko najbliższym? Gdyby los niewinnych nie był bezwzględnie na pierwszym miejscu? Gdyby miał doświadczenie i chłodne podejście do sytuacji jak Eon czy Serafin… Gdyby chociaż tamtego dnia posłuchał Sidusa… Na pewno byłoby inaczej. Ale czy lepiej? O tym się nigdy nie dowie. Szkoda, że nie tylko na własnej skórze przekonał się, że jeśli coś może pójść źle, to z pewnością tak będzie. James, Dumbledore, McGonagall, Severus, Lucjusz, Artur Weasley, Korneliusz Knot, Cho, Hermiona, Ron i wielu innych – czy musieli płacić za jego mniej lub bardziej nietrafione decyzje? I to w szczególności niektórzy najwyższą cenę? A przecież misja jeszcze nie dobiegła końca! Jeszcze najgorsze przed nimi. Cóż z tego, że starał się uczyć na błędach? To nie wystarczało. Tym bardziej nie mogło cofnąć przykrych, a często tragicznych konsekwencji. Sukcesy, które niezaprzeczalnie miały miejsce, nie niwelowały porażek. Czuł się jak tragarz himalajski, któremu na stałe przymocowano obezwładniający ramiona ciężar.
Harry niechętnie otworzył powieki. Jego błądzący po pustej komnacie, zmęczony wzrok w pewnej chwili spoczął na stojącym przy fotelu, drewnianym stoliku. A precyzując, na lekko już podniszczonym, dość grubym, obleczonym brunatną skórą tomiszczu. Wziął go w dłonie tak ostrożnie, jakby księga była średniowiecznym dziełem na granicy rozsypania. Jednak to nie z obawy o jej przetrwanie zadrżały mu dłonie. Delikatnie przetarł wytłoczony, nawet niezakurzony nagłówek.
„Moja pierwsza misja – Harry James Potter”
Harry niedługo po wiadomości o awansie i przydzielonej misji spotkał się z Eliaszem – skrybą odpowiedzialnym za spisywanie anielskich dziejów. Przystał na jego usilne prośby, by prowadzić coś w rodzaju dziennika. Potter z początku niechętnie do tego podchodził, ale zrobił to głównie dlatego, że był najmłodszym pod względem doświadczenia Aniołem wybranym na Metatrona, co z samej natury było ciekawym faktem w spisywanych przez Eliasza historiach. Postanowił prowadzić go możliwie skrupulatnie, by anielski skryba miał z czego wybierać i raczej rezygnować ze szczegółów niż się ich domyślać. Co było zaskakujące dla samego piszącego, Harry z czasem zaczął traktować dziennik bardziej jak osobisty pamiętnik i dobrą pamiątkę, stąd jego całkiem pokaźne wymiary i często dość szczegółowe dopiski.
Teraz siedział w samotności, próbując wyciszyć kotłujące się w nim, skrajnie różne emocje. Z jednej strony miał powody do dumy – doprowadził ważną misję do momentu, który jednoznacznie wszystko rozstrzygnie. Chociaż przesadą byłoby stwierdzenie, że ma duże szanse na wygranie. Wręcz przeciwnie – prowokacja do stoczenia jutrzejszej walki była w gruncie rzeczy desperackim krokiem młodego Metatrona. Próbą zatrzymania niebezpiecznie szybko rosnącego w siłę wroga, póki jeszcze były na pokonanie go choć nikłe szanse. Dodatkowo niepewne sojusze nikogo nie napawały optymizmem. Ale tak czy inaczej – to będzie koniec.
A wszystko zaczęło się, jak zwykle bywa w takich przypadkach, bardzo zwyczajnie i niewinnie… Harry odetchnął głęboko i otworzył pokaźną księgę. Z natury pożółkłe pergaminowe strony rozłożyły się w miejscu, do którego najczęściej zaglądał. Do niepozornego, momentami nawet nudnawego, później fascynującego, a na końcu fatalnego, wręcz katastrofalnego dnia. Ten konkretny dzień zmienił praktycznie wszystko…
32 dzień misji
To był chyba najdłuższy dzień w moim doczesnym, jak i pośmiertnym życiu. Muszę przyznać, że czekałem na niego z niecierpliwością. Zapowiadał się niezwykle intrygująco ze względu na podróż w nieznane mi tereny i spotkanie z całkowicie obcą i praktycznie ludziom nieznaną, bajkową nacją. Hasmoneusz zgodził się, bym mu towarzyszył w jego wyprawie do miasta tureckich dżinów. Oczywiście nie wyruszyłem z czysto kurtuazyjną wizytą. Moim celem był prowadzony przez tamtejszych mieszkańców i doglądany przez arkadyjskiego skrybę ogród, w którym miałem nadzieję odnaleźć Flos Demutatiarum – kwiat przemiany. Niezbędny składnik eliksiru morficznego, który nie musiał, ale mógł odmienić życie Remusowi Lupinowi – wilkołakowi.
Harry ponownie położył głowę na oparciu fotela i zamknął oczy. Nie musiał czytać dalej – studiował własnoręcznie spisany tekst już tyle razy, że znał go na pamięć, mimo iż ten wyjątkowy dzień sam w sobie był praktycznie nie do zapomnienia…
Wspominanego dnia przenieśli się razem z Hasmoneuszem do wskazanego przez niego miejsca. Harry miał okazję po raz pierwszy doświadczyć sposobu przemieszczania się przeznaczonego z zasady dla nie-aniołów. Arkadyjski skryba nie miał nic wspólnego z walecznymi zastępami, więc tylko z takiej formy przenoszenia się mógł skorzystać, chcąc opuścić krainę zaświatów. Sam fakt teleportacji był bardzo podobny, jednak znaczącą różnicą było miejsce docelowe. Anioły mogą się przenosić w dowolne miejsce na ziemi, natomiast korytarze prowadziły do konkretnych stref, które później umożliwiały podróżującym powrót tą samą drogą do domu. Harry z Hasmoneuszem przenieśli się do wydrążonej w litej skale, delikatnie oświetlonej nielicznymi pochodniami komnaty. Szlifowane ściany ozdabiały żarzące się na złoto pionowe zapisy w archarkadyjskim języku. Potter, pomimo bycia Metatronem, nie rozumiał go. Nic w tym dziwnego – archarkadyjski to pierwotny język Arkadii, znany tylko i wyłącznie jej rodowitym mieszkańcom. Umiejętność posługiwania się nim jest wiedzą wrodzoną, niemożliwą do nauczenia w inny sposób. Dlatego sam fakt zapisu w tym języku świadczył zarówno o wiekowości portalu, jak i potężnej magii go chroniącej. Hasmoneusz bez słowa i tylko sobie znanymi ścieżkami wyprowadził ich na zewnątrz. Mimo swego zaawansowanego wieku i geriatrycznego wyglądu, skryba zaskakiwał wigorem i żwawością, którą mógł zawstydzić niejednego nastolatka. Pozory zawsze mogą mylić.
Dopiero po chwili, gdy wzrok Harry’ego przyzwyczaił się do bystrego słońca, zdał sobie sprawę, że stoją u progu wyjścia z małej jaskini. Mimo iż wiedział, że wybierają się w góry, to widok i tak okazał się zaskakujący. Nigdy wcześniej nie był w takiej okolicy. Brunatne, surowo ciosane wzgórza z nieco spłaszczonymi szczytami sięgały krańca horyzontu. Mimo gorącego, suchego klimatu, gdzie od temperatury falowało powietrze, kraina ziała wewnętrznym chłodem i nieprzystępnością. Brak roślinności, pustynny piasek u podnóży górskich masywów i zawodzący w szczelinach wiatr skutecznie zniechęcały do entuzjastycznego zapuszczania się w głąb pierwotnej prowincji Van. Harry nie bardzo wiedział, dokąd zmierzali. Miasta dżinów – cel ich podróży – od wieków są ukryte przed wzrokiem absolutnie wszystkich. Nawet Anioły nie stanowią wyjątku. Żywił jedynie nadzieję, że dojdą do celu przed zmierzchem – to miała być przecież jednodniowa wizyta.
W niewymuszonej ciszy pokonywali kolejne przełomy stromych, górskich ścieżek. Hasmoneusz znał drogę na pamięć; całe szczęście, że on prowadził, bo dla Pottera zbocza skał wyglądały niebezpiecznie podobnie. To zapewne stanowiło kolejne zabezpieczenie dla pozbawionej genu agresji społeczności dżinów – tak jak zamieszkujące pustynne piaski u stóp gór brzytwogrzbiety i piaskołazy czy otaczająca miasta bariera niewidzialności, która jednocześnie sprawiała, że człowiek nieświadomie zmieniał zamierzony kierunek i najczęściej omijał ich społeczność.
Wybierając się z Hasmoneuszem, szczerze mówiąc, niewiele wiedział o tej dość osobliwej rasie magicznych istot. Zawsze kojarzyły mu się z bajkowymi, spełniającymi życzenia, niebieskimi postaciami. I właściwie bardzo drastycznie się nie pomylił… Choć dawniej nie miał żadnego pojęcia, jak ważną rolę odgrywają dla świata żywych i pośmiertnej Arkadii. Na szczęście Hasmoneusz przed dotarciem do wyznaczonego miasta przybliżył Harry’emu nieco ich charakterystykę. Jak się okazało, to fascynujące istoty. Faktycznie, mit o ich niebieskiej skórze miał w sobie ziarenko prawdy. Eterycznej budowy dżiny mają delikatną, cienką, nieopalającą się skórę, która w połączeniu z prawdziwie błękitną krwią daje subtelny, lazurowy zafarb. Potężni z nich magowie, jednak mimo to przy realnym zagrożeniu są niemal bezbronni. Magiczną moc wykorzystują do podtrzymywania barier, kruchej struktury swych miast czy produkcji pożywienia i medykamentów. A ponieważ nie umieją być agresywni, nie zrobią krzywdy nikomu, nawet gdyby to oznaczało tragiczne dla nich konsekwencje. Stąd maskowanie miast i prewencyjne odstraszanie potencjalnych ciekawskich. Żyją stosunkowo krótko, ale w praktyce można powiedzieć, że większość z nich żyje wiele pokoleń. Wszystko dlatego, że mają niespotykaną wśród innych istot cechę – doskonałą i do tego dziedziczną pamięć. Nowonarodzony dżin pamięta wszystko, co jego genetyczni przodkowie łącznie z rodzicami do chwili jego poczęcia. Dobrodziejstwo i przekleństwo w jednym – zależy, jakich się miało przodków…
Po pewnym czasie, sądząc po pogłębiającym się uśmiechu Hasmoneusza, byli coraz bliżej celu. Harry czuł się dziwnie. Miał wrażenie, że jego odczucia są jakby nie na miejscu. Również i on powinien był się ekscytować wizytą w tak egzotycznym miejscu i rychłym spotkaniem z samą królową bajecznych istot. Jednak, im bliżej byli, tym bardziej zadręczały go pytania i niepewności. Problemy głównej misji nawet tu nie dawały mu spokoju. Przede wszystkim myślał o tym, co robić po powrocie. Jutro czekała go pierwsza wizyta w ministerstwie – w związku z podjętym śledztwem dotyczącym jego raczej niemożliwego do wyjaśnienia powrotu do świata żywych. Ale Harry nie odbierał tego jako problem – w porównaniu do niebezpieczeństwa całej misji traktował to niczym denerwujący wietrzyk na tle ogromnego tornada. Bo w rzeczy samej – cóż może mu zrobić ludzki sąd śmiertelników? Co najwyżej uprzykrzyć gościnną wizytę na ziemi. Owszem, Anioły powinny stosować się do wszelkich praw (w tym ludzkich), ale to nie jest obecnie priorytet. Ważniejszym jest jak przechylić szalę zwycięstwa na swoją stronę; jak odnaleźć księgę, o której nie wie żaden śmiertelnik – Księgę Przeklętych. Rozmyślając, błądził wzrokiem po niemal identycznych, surowych skałach, jakby to one miały dać mu upragnioną odpowiedź. Jednak te uparcie milczały, jak na złość, zadręczając niewzruszoną ciszą. Za to coraz głośniej dobijała się do świadomości prawda, której głosu przez długi czas nie chciał udzielić. Wyczerpały mu się pomysły, gdzie szukać. Sytuacja zdawała się nie mieć rozwiązania. Żałośnie i naiwnie pocieszał się myślą, że może i Voldemort też zwątpił.
– Harry, spójrz! – powiedział nagle wesołym tonem Hasmoneusz i przystanął, wskazując pomarszczoną dłonią jeden ze spłaszczonych szczytów.
Harry odruchowo spojrzał na wskazywany cel, ale oprócz pokaźnych rozmiarów płaszczyzny gdzieś w oddali, nic bardziej szczególnego nie dojrzał. Domyślił się, że właśnie tam jest docelowe miasto… Jednak przenosząc wzrok na przygarbionego starca Harry doznał nagle olśnienia tak jasnego, że słońce wydało się zwyczajnie szare. Poczuł się naprawdę idiotycznie, jak ostatnia gapa. Dlaczego na to wcześniej nie wpadł?! Przecież potencjalne źródło odpowiedzi miał tuż pod nosem! Hasmoneusz… Któż wie więcej o jakichkolwiek księgach, jak nie sam główny skryba?! Starając się opanować cisnący się na usta dziki uśmieszek, natychmiast podjął temat. Jednak ku zaskoczeniu Pottera, skryba nachmurzył się podejrzliwie, zmarszczył swe siwe brwi i wycedził odpowiedź, która kompletnie zbiła go z tropu:
– Miejże litość, Harry! Znów mam o tym opowiadać?! Już samo myślenie o niej mi urąga…
Pottera zmroziła ta odpowiedź. Nie tyle ton, co treść, a przede wszystkim jego implikacje. Natychmiast zrozumiawszy, co to oznacza, nie wiedział, co myśleć. KTO mógł o nią pytać, skoro wysłany przez niego do Arkadii Marco miał sprawdzić o niej informacje tylko w galdorskiej bibliotece? Miał szukać w książkach, a nie wypytywać o nią całą Arkadię. Harry szybko się opanował i nie dał po sobie poznać zaskoczenia. Ale temat wymagał drążenia.
– Wybacz, Hasmoneuszu, doskonale cię rozumiem, ale to dla nas bardzo istotne – spróbował Potter delikatnie. Skryba westchnął i pokręcił głową z lekkim zwątpieniem, po czym znów zaczął dreptać górskim szlakiem. Po chwili przerwał ciszę.
– Dobrze wiesz, że nie lubię się powtarzać. Cóż, najwyraźniej wiadomości nie dotarły jeszcze do pytającego. Dziwię się Metatronowi, że po ważne informacje przysyła tak mało odpowiedzialne osoby. – Najeżył się, widząc niekompetencje swego byłego rozmówcy. Harry’emu coraz mniej się to podobało.
– Wiem, Hasmoneuszu, że się nie interesujesz Aniołami, ale może wiesz, kto to był? Chciałbym zwrócić mu uwagę, bo może nie był świadom powagi swojego zadania i nie wie, na jakie konsekwencje się naraża – spytał Potter niby obojętnie, choć wewnątrz czuł narastającą wściekłość.
Pomysł spytania Hasmoneusza o księgę przyszedł mu dopiero teraz. Więc kto wcześniej tego próbował? I czy działał z własnej inicjatywy, czy może ktoś komuś kazał? I dlaczego on – dowódca misji – o tym nie wiedział? Niby tamtego kogoś przysłał Metatron – czyli Harry, a przecież nie wydał takiego rozkazu. Tak czy inaczej, to jawna niesubordynacja, którą trzeba będzie po powrocie jak najszybciej wyjaśnić i ukrócić.
– Ciężko mi powiedzieć, nie pamiętam, jak się nazywał. Powiedział, że przysłał go sam Metatron, o więcej nie pytałem. Chciał, to powiedziałem, bo skoro to Metatron pytał, to nie ma dyskusji. Choć nie ma nade mną władzy, to szanuję waszą hierarchię. Imienia ci nie powiem, ale to był młody chłopak, krótkowłosy blondyn, podejrzewam, że o elfich korzeniach – odpowiedział Hasmoneusz już mniej zirytowanym tonem.
Harry w zamyśleniu pokiwał głową. Nie znał tego kogoś. Ale już mógł jedno wykluczyć – to nie wysłany przez niego do Arkadii Marco. I żaden członek legionów uczestniczących w tej misji. Więc kto? Musiał to być ktoś, kto wie, czego Harry szuka. Potter głęboko odetchnął w myślach, chcąc je stanowczo uspokoić i zdystansować. Wolał z góry nie zakładać jakichś negatywnych pobudek tego kogoś. Najwyraźniej któryś z Aniołów okazał się bystrzejszym od niego i chciał na własną rękę tylko sprawdzić ten trop. Inna sprawa, że ani o tym, ani o zdobytej wiedzy nic nie powiedział. Harry czasami żałował, że Hasmoneusz na każdym kroku trzymał się ustalonych samemu sobie zasad. Ze względu na to, że to Eliasz zajmuje się spisywaniem anielskich dziejów – Hasmoneusz nie interesuje się tematem. Anioły i wszystko, co z nimi związane, praktycznie go nie obchodzą. Nazwiska, awanse, misje – wszystko nie jest ważne. Hasmoneusz zna głównych dowódców: Serafina, Cirrusa i Eona, ponieważ oni są właściwie na stałe wybrani. O Harrym wie, że jest Aniołem. Metatrona zna z definicji. Z jego perspektywy więcej informacji na ten temat jest nieistotne. Bo jakie ma znaczenie na tle tysięcy lat wybranie tego czy innego kogoś na kilkumiesięcznego czy nawet kilkuletniego Metatrona? A że Harry nic więcej mu nie powiedział, to i staruszek tak naprawdę nie wie, z kim rozmawia. Na szczęście.
– Wiem, że Księga Przeklętych to mało przyjemny temat, ale zachciałbyś mi powtórzyć to, co jemu powiedziałeś? Mam nadzieję, że nie proszę o zbyt wiele, a to naprawdę ważne dla naszej misji. – Potter nie dawał za wygraną. Skryba nieco zwolnił kroku.
– Dobrze, powiem ci to, co wiem – rzekł w końcu z niesmakiem. – Księgę Przeklętych ukryto przed wiekami gdzieś w świecie żywych, tu na ziemi. Nie znam jej dokładnego położenia. Wiem, że wówczas była to Diabelska Paszcza – tak niegdyś nazywano jeden z bardzo groźnych wulkanów. W tamtym czasie płynęła wokół niego Trupia Rzeka. Ale nie wiem, czy nadal ona istnieje i czy wciąż księga jest tam, gdzie była. W każdym razie, dokładną drogę do miejsca ukrycia księgi zna tylko Krwawe Serce – diament szlifowany na kształt symbolicznego serca. Stanowi integralną część księgi, którą z premedytacją oddzielono, by utrudnić jej odnalezienie. Owe serce trzeba ożywić w specjalnym rytuale, składając ofiarę z sześciu nieskalanych istnień ludzkich – najlepiej dzieci. Diament jednak przepadł bez wieści całe wieki temu. A poza tym, nawet gdyby ktoś je jakimś cudem odnalazł, ożywił i potrafił za nim podążyć, to i tak musiałby sprostać wymaganiom księgi, bo ta zbyt słabych obraca w popiół. Sam widzisz, to praktycznie niemożliwe, by z niej skorzystać, a już w szczególności przez was, więc nie wiem, skąd taki szum wokół niej. Ale to nie moja sprawa. – Hasmoneusz skończył monolog obojętnym tonem i przyśpieszył kroku, wracając do swego normalnego tempa wędrówki. Trzeba przyznać – nienaturalnie szybkiego, zważywszy na jego wygląd i nieprawdopodobny, raczej niemożliwy do określenia wiek. Zamyślony Harry musiał się pilnować, by nie zostawać w tyle. Jednak obszerność dopiero co poznanych informacji skutecznie usprawiedliwiała jego ociąganie się. Potterowi daleko było do optymizmu, ale istniała nadzieja, że może Voldemort nie odnajdzie serca lub okaże się zbyt słabym do odczytania księgi – choć nawet ona była marną pociechą.
W pewny momencie Hasmoneusz zatrzymał się, a zajęty dywagacjami Harry, drepcząc w ciszy śladami skryby, nawet nie zauważył dlaczego. Natychmiast wrócił myślami do rzeczywistości i pośpiesznie rozejrzał się. Stali na skraju płaskiego niczym stół wzgórza. Żadnego drzewa czy nawet suchego krzewu, tylko ogromny, brunatny i lekko zapiaszczony blat, jakby ktoś nożem ściął wierzchołek góry. Absolutną ciszę zakłócał tylko wyjący złowróżbnie wiatr, który co chwilę podrywał pylisty piach do równie gwałtownego, co krótkiego tanga. Harry uśmiechnął się do siebie, ale mimo rosnącej ekscytacji czuł jednocześnie, jakby jego obecność nie była tu na miejscu. Domyślał się, że to resztkowy wpływ barier chroniących miasto, u progu którego stoją i gdyby nie był mieszkańcem Arkadii, to na pewno by tak daleko nie dotarł.
– Jesteśmy na miejscu – oznajmił uśmiechnięty do siebie starzec i zaczął dreptać przed siebie, by po chwili… zniknąć. Lekko zaskoczony Harry, nie tracąc czasu, podążył za nim.
Przejście przez barierę okazało się banalnie proste – wystarczyło iść przed siebie. Wrażenie było podobne do przekroczenia kurtyny z nadmuchiwanego od góry zimnego powietrza. Sama bariera nie stanowiła fizycznej ochrony, tylko mamiła wzrok i mentalnie wpływała na podświadomość, by bezwiednie unikano tego miejsca.
Pierwsze co zwróciło jego uwagę był śnieżnobiały uśmiech niespotykanej istoty. Bardzo szczupła twarz, dość duże jasnobłękitne oczy, krótkie, szczecinowate hebanowe włosy. Skóra jak u albinosa – tylko że z lazurowym deseniem. Młodzieniec przynajmniej o głowę wyższy od Pottera, ubrany tylko w zwiewne długie spodnie barwy prażonego sezamu. Cała postać była dziwnie wąska, sprawiała wrażenie jakby sztucznie rozciągnięto ją w pionie, burząc poziome proporcje. Przez swoją eteryczność zdawał się tak kruchy i delikatny, że gdyby powiedzieć, iż grozi mu złamanie w pół przy większym podmuchu wiatru, to Harry byłby gotów w to uwierzyć. Jak się później okazało – osoba, która przyszła ich przywitać, nie była pod względem wyglądu kimś wyjątkowym z całej nacji.
Dżin skłonił się uprzejmie.
– Witaj, Hasmoneuszu, jak zwykle punktualnie. Miło cię znów widzieć. A pan to zapewne Harry James Potter. – Brzmiało to bardziej jak stwierdzenie niż pytanie. Jego spokojny, trochę melancholijny głos wymagał przyzwyczajenia. – Jestem Hassim. Pozwólcie za mną, przyjaciele. Jej Wysokość Latifah Khalish już was oczekuje. – Odwrócił się i zaczął powoli iść. Harry’emu zdawało się, że wszystko tutaj dzieje się w lekko zwolnionym tempie. Tak beztrosko, sielankowo. Cóż, mając od urodzenia wiedzę poprzedników mogli sobie pozwolić na nieśpieszny tryb życia.
Szli w ciszy, co Harry skwapliwie wykorzystał, by przyjrzeć się miejscu, w którym nawet nieliczni, świadomi ich istnienia Akadyjczycy z rzadka bywają. Granice miasta sięgały stóp bariery, dlatego już po kilku chwilach Potter, Hasmoneusz i Hassim znaleźli się wśród pierwszych zabudowań. Tu się szybko okazało, że nie tylko dżiny same w sobie są dziwne… Z bliska ich domy miały niewiele wspólnego z czymś, co ogólnie kojarzy się z tym pojęciem. Co prawda były białe i pozaokrąglane jak tradycyjne greckie, choć dużo wyższe – ale na tym podobieństwo do czegokolwiek znanego się kończyło. Harry nie miał pojęcia, z jakiego surowca je wykonano, by mogły wyglądać w ten niecodzienny sposób. Jakby je utkano z kamiennych nici lub skostniałej pajęczyny. Konstrukcje piękne, niezwykle misterne, ażurowe, ale zarazem cienkie, delikatne, lekkie i kruche jak istoty, które je wzniosły. Harry był pewien, że gdyby nie magia dżinów stale utrzymująca strukturę miasta – budowle by się zawaliły pod własnym ciężarem.
Ten sposób budowy był odwieczną tradycją dżinów. I to dotyczyło nie tylko zewnętrznych murów domów, ale również wewnętrzne przepierzenia, a częściowo nawet meble były w ten sposób „utkane”. Najdziwniej chodziło się po podłodze, która mimo iż była gęściej pleciona, to i tak elementy niższego piętra przez nią przebijały.
Harry, zasiadając do wspólnego obiadu z królową, nie mógł uciec od obawy, że ażurowe krzesło rozsypie się pod jego ciężarem. Bądź co bądź, był przynajmniej dwa jak nie trzy razy cięższy od przeciętnego, nienaturalnie smukłego dżina. Wstyd byłby przy tym niemały, ale widząc, że Hasmoneusz bez skrupułów zasiadł na podobnym krześle, Harry uczynił to samo. Gośćmi całkiem urodziwej jak na dżiny królowej byli nie tylko on ze skrybą, ale też Hassim i trzech innych błękitnoskórych – Mehmed, Karim i Yusuf. Pleciony z kamiennych nici stół zastawiono przeróżnymi i przedziwnymi kolorowymi potrawami, z których Potter nie umiał rozpoznać nic, z czym wcześniej miałby styczność. Na szczęście talerze i sztućce były już bardziej tradycyjne w formie, dzięki czemu spożywanie wymyślnych i na szczęście smacznych potraw nie nastręczało mu trudności.
Jak się później w toku rozmów przypadkiem okazało – Yusuf był dalekim potomkiem dżina, który wieki temu był majordomusem królewskiego pałacu. A co ciekawsze, ów przodek Yusufa osobiście poznał Sarivana Snape’a – protoplastę całego rodu! Potter spotkał się z tym imieniem, będąc w ostatnie wakacje życia w domu Severusa. I teraz nie mógł sobie odmówić, by w końcu wyjaśnić zagadkę, w jaki sposób rodzina Snape’ów weszła w posiadanie anielskich ksiąg. Potter odkrył je w te same wakacje w Snape Manor i wielokrotnie z nich korzystał, choć nie miał pojęcia, że dłoń, która zapisywała karty należała do któregoś z arkadyjskich skrybów. Severus ani jego przodkowie nie umieli z nich korzystać, a on sam wiedział na temat ksiąg obleczonych w smoczą skórę tylko tyle, że to Sarivan je jakoś zdobył i prawdopodobnie jako jedyny umiał się nimi posługiwać.
Harry nie miał wiele czasu – głównym celem jego podróży były tutejsze ogrody i odnalezienie w nich kwiatu przemiany. Dlatego nie mógł sobie pozwolić na zwlekanie czy zbytnie owijanie sprawy w bawełnę, choć w praktyce nie do końca wyszło po jego myśli.
– Wybacz mi dociekliwość, Yusufie, ale wasza pamięć mnie intryguje. Naprawdę pamiętasz to, co twoi przodkowie jak własne wspomnienia? – Harry nie umiał wyjść z podziwu. Ale jednocześnie nie wyobrażał sobie, żeby żyć na co dzień ze wspomnieniami przejętymi od rodziców, o ich przodkach już nie mówiąc. Pozornie fantastyczna cecha natychmiast przerodziła się w horror i przekleństwo. Yusuf uśmiechnął się, kończąc jeść jakiś fioletowo-żółty owoc kształtem przypominający spłaszczone jabłko.
– Dziedziczna pamięć to dla nas naturalna cecha. Za krótko żyjemy, by za każdym razem uczyć się wszystkiego od podstaw – powiedział pogodnym, powolnym, wręcz flegmatycznym tonem. Harry uznał, że to również musi być ich „naturalna cecha”. – A dzięki temu możemy poświęcić czas nie na naukę, a na zgłębianie wiedzy. Na szczęście moja nacja, w przeciwieństwie do znakomitej większości pozostałych żyjących na świecie istot, jest pozbawiona skłonności do zła, więc nie musimy całymi pokoleniami rozpamiętywać czyichś przewinień czy wręcz hańby. Wspomnienia innych nie różnią się w odbiorze od własnych, a te przecież i tobie, Harry, na pewno w życiu codziennym nie przeszkadzają. Ja mam ich po prostu trochę więcej…
Harry skończył deser i złożył sztućce, w duchu przyznając rację argumentom Yusufa. Jednak tu pojawiła się nowa kwestia – z tego, co zdążył zauważyć, dżiny mają tendencję do zbytniego rozwlekania tematów i rozkładania rzeczy na czynniki pierwsze. Dlatego aż bał się spytać o historię Sarivana – czasu miał coraz mniej, a temat na pewno nie należał do banalnych anegdot.
Szybko wymyślił, jak upiec dwie pieczenie na jednym ogniu. Podziękował uprzejmie królowej i pozostałym dżinom za gościnę, a Hasmoneusza uprzedził, gdzie się wybiera. Widząc, że rozmawiający z nim wcześniej Yusuf też już skończył posiłek, poprosił go, by wskazał mu drogę do ogrodów – celu jego podróży. Harry był pewien, że ich gościnność i uprzejmość nie pozwoli rozmówcy, by wskazanie drogi skończyło się na pokazaniu kierunku, w którym powinien zmierzać. Zgodnie z jego przewidywaniem, rzeczony dżin postanowił go osobiście odprowadzić. Nieśpiesznie szli krętą, żwirową ścieżką w dół ażurowego miasta. Harry był zaskoczony, że mimo iż wygląda całkiem inaczej niż mieszkańcy, praktycznie żaden z mijających go dżinów nie zwracał na niego uwagi.
– Czy będzie wielkim nietaktem, jeśli spytam cię o Sarivana Snape’a? Słyszałem, że był przyjacielem dżinów. To dość osobliwe muszę przyznać – podjął Potter, starając się brzmieć uprzejmie.
– Sarivan? – zamyślił się Yusuf. – Ach, tak… brązowe włosy, szczupły, nie za wysoki. Miły, dobry, odważny i szlachetny człowiek. W tamtych czasach taka mieszanka to była prawdziwa rzadkość. – Dżin pokiwał głową. Harry uśmiechnął się do siebie. Yusuf mówił dalej: – Nie utrzymujemy ze światem zewnętrznym zażyłych stosunków, ale mimo to zdarzały się w naszej historii zarówno przyjaźnie z innymi istotami, jak również nieprzyjemne incydenty pośrednio z nimi związane. Człowiek o imieniu Sarivan brał poniekąd udział w obu sytuacjach. Nie znam jego całej biografii, ale z tego, co pamiętam, był podróżnikiem, zielarzem i pisarzem, do tego potrafił posługiwać się magią. A wnioskując z tego, co zrobił – był całkiem majętnym przedstawicielem swojej rasy. Szczegóły tamtej nieprzyjemnej sytuacji nie są ważne, wystarczy powiedzieć, że córka ówczesnej królowej została uprowadzona. Nasze pokojowe negocjacje nie przyniosły żadnego skutku, a próżno było jej szukać po całym świecie – w szczególności nam. Dlatego wieść o niej zaginęła, a nam pozostało pogodzić się z bolesną stratą. Jak się później okazało, wystawiono ją na sprzedaż wśród innych niewolników, traktowano jak dziwadło, ciekawostkę dla znudzonych bogaczy. Los chciał, że na targowisku w tym samym czasie był Sarivan – choć szukał czegoś zupełnie innego niż służącego. Zaciekawiony jej odmiennością na tle innych ludzi i oburzony rozgorzałą wokół niej urągającą wrzawą, postanowił ją wykupić. W toku licytacji zapłacił za nią wielokrotnie więcej niż początkowo chciano. Z pewnością mógłby za tą cenę dwa razy kupić wszystkich pozostałych na dożywotnią służbę. Ale wybrał ją – i podarował wolność. Księżniczka Nadira, chcąc się odwdzięczyć za ratunek, sprowadziła go do naszego miasta. Królowa pozwoliła korzystać mu ze wszystkich naszych dobrodziejstw i jako przyjaciel mógł zostać u nas tak długo, jak tego chciał. Mieszkał z nami wiele lat i nikt by mu nie miał za złe, gdyby dokonał tu żywota. Pewnego dnia natrafił w naszych bibliotekach na anielskie księgi. Ku naszemu zdumieniu, dwie z nich udało mu się odczytać. My nie mamy z tym problemu, ale żadnemu wcześniej spotkanemu człowiekowi to się nie udało. Sarivan wkrótce stwierdził, że taka unikalna wiedza nie może się marnować, że chce pomagać innym. Doskonale wiedział, że jeśli opuści miasto, to najprawdopodobniej już go nie odnajdzie. Mimo to wybrał, co wcześniej postanowił. Królowa podarowała mu te dwie księgi i już nigdy więcej żadne z nas go nie widziało.
Harry uśmiechnął się do siebie i podziękował dżinowi za opowieść. Chociaż nie był pewien, czy powtórzyć historię Severusowi – czy nie wymagałoby to zbyt dalekoidących wyjaśnień. Za to z wielką chęcią opowiedziałby Yusufowi swoją przygodę z tymi samymi księgami – że w ogóle nadal istnieją, że potrafił je odczytać, że za ich pomocą uratował kilkukrotnie ludzkie życie, w tym dwa razy prapotomka Sarivana. Ale czas na wspólny spacer się skończył. Dotarli i zatrzymali się w miejscu, gdzie brzeg miasta zbliżał się do podnóża skalnej, niemal pionowej ściany. Na jej środku zaczynały się wąskie, wyciosane w tej samej surowej, brunatnej skale schody, które stromo pięły się ku górze, aż do wysoko zawieszonego nawisu. Przypominały Harry’emu schody widzianych kiedyś w albumie piramid Majów.
– Tu musimy się pożegnać. Ufam, że znajdziesz to, co szukasz. Powodzenia – oznajmił dżin uprzejmym tonem i skłonił się z szacunkiem.
– Dziękuję za wszystko, Yusufie. Do zobaczenia na wieczornym posiłku – pożegnał się Harry. Dżin tylko smętnie pokiwał głową i odszedł. Potter zdziwił się lekko na jego reakcję, ale wywnioskował, że kolacja ma się odbyć w innym gronie niż skończony przed kilkunastoma minutami wczesny obiad.
Młody Anioł nie zwlekał. Z wigorem zaczął się wspinać niemal pionowymi schodami, po drodze rozmyślając, gdzie dokładnie może rosnąć to, czego szuka. Z lekką zadyszką wdrapał się na sam szczyt i stanął na progu skalnego nawisu. Rozejrzał się z nutą dezorientacji. Niewielki górski taras był zupełnie pusty, a w odległości kilku metrów naprzeciw niego była tylko pomarszczona skalna ściana. Po płaskim jak blat podłożu wiatr dął zawzięcie, jakby chciał zrzucić każdego intruza. Harry podrapał się po głowie, nic z tego nie rozumiejąc. Czyżby dżin się pomylił? To wydało się najmniej prawdopodobne. Potter bezwiednie rozglądał się na boki, jednocześnie mając sobie za złe, że nie wypytał Hasmoneusza o szczegóły. Nagle, gdy słońce wyjrzało zza chmury i jaśniej oświeciło skalną półkę, kątem oka zauważył coś na ścianie. Podszedł bliżej i przyjrzał się uważnie. Owo coś okazało się żłobieniem – płytkim i wąskim, jakby ktoś przekroił skałę nożem. Szybko dostrzegł, że lekko zmurszała rysa biegnie dalej, ponad głowę Harry’ego i łukiem zagina się z powrotem ku podłożu. Potter odszedł krok w tył i zrozumiał, że linia tworzy ledwo widoczny kontur półokrągłych drzwi… Co ciekawsze, nad „drzwiami” było wyskrobane coś jeszcze. Po chwili skupienia Harry zdołał odczytać:
Dziś jest jutrem, nad którym myśleliśmy wczoraj. Jakie będzie jutro, nad którym myślimy dziś?
Harry nie zdążył się dobrze zastanowić nad sensem słów, jak na środku przypuszczalnego wejścia zaczęły pojawiać się kolejne małe ryski układające się w litery:
Wiesz, czego szukasz?
Jeśli sławy i chwały – tu zostaniesz zapomniany
Jeśli zysku dla swej prywatnej rachuby – wejdź i dopełnij swej zguby
Jeśli inna rządza napędza twe kroki – wejdź i pakt przekleństwa podpisz na wieki
Jeśli jednak serce masz czyste, jak i szczere swe zamiary – nie złożysz z siebie ofiaryTu znajdziesz to, czego naprawdę szukasz…
Potter był już zupełnie w kropce. Stanowczo nie tego się spodziewał. Miał być ogród pełen roślin – a nie skały, zagadki i jakieś ostrzeżenia. Z jednej strony to mogło być zrozumiałe – w ogrodzie rosły przeróżne rośliny, składniki potencjalnie niebezpiecznych eliksirów lub specyfików mogących wyrządzić wiele ogólnego zła, jeśli je nieodpowiednio zastosować (na przykład zamiast użyźnić glebę można było zamienić ją w wiecznie martwą pustynie). Z drugiej jednak strony ogród znajdował się na terenie z natury dobrych dżinów – więc dla kogo te ostrzeżenia? Harry wzruszył ramionami, potakując swej wewnętrznej dyskusji. Po chwili uznał, że nie będzie się wracał do Hasmoneusza. Ani nie chciał mu przeszkadzać w obowiązkach, ani też zaprzątać głowy głupotami. Została mu wskazana droga, więc dalej musi poradzić sobie sam. A przecież ma dobre zamiary i do tego jest Metatronem – rangą najwyższym z Aniołów. Jak na ziemskie standardy ma ogromną moc, ale i tak wątpił, by ktokolwiek odważył się go zaatakować. Więc czego tu się bać? Odetchnął głębiej i podjął decyzję, nawet nie zdając sobie sprawy, jak bardzo brzemienną w skutki. Lekko zadarł podbródek i instynktownie dotknął dłonią skały, nie wiedząc jak przejść przez kamienne wrota. W jednej chwili gwar miasta ucichł, coś oślepiająco błysnęło…
CZYTASZ
Harry Potter i Wojna Aniołów
FanfictionOd autorki: Przed Wami moja pierwsza, i do tego tak rozbudowana, opowieść. Ponad 500 stron A4 zamknięte w 2 tomy. Zaczęłam ją pisać wiele lat temu, skończyłam niedawno - po bardzo długiej (kilkuletniej!) przerwie. Wybaczcie toporność tekstu w pierws...