-"... just a little bit, just a little bit..." - wymykało się z ust Lily, której nie pozostała żadna inna rozrywka niż nieudolne powtarzanie kwestii chórku Arethy Franklin.
Wakacyjna przerwa po szóstym roku nauki właśnie się rozpoczęła, a Lily już miała dosyć. Nie mogła zdecydować czy takie nastawienie wynikało z dziwnego zachowania jej rodziców (jej mama zapytała się tego ranka czy wie jak się robi herbatę), czy z wrednego zachowania Petunii.
Nie, Petunia wygrała te bitwę. Mimo, że pan i pani Evans wchodzili Lily na głowę i traktowali ja z przesadną troską, co było wysoce drażniące, to nic w świecie nie przebije Petunii Evans i jej nowego chłopaka, Vernona Dursleya. Lily bez bicia musiała przyznać, że trudno o dwójkę równie kompatybilnych osób.Trudno? Nie, nie to nie... Bo, ale, przecież..!
Oboje nie posiadali wyobraźni, ani tym bardziej fantazji, żeby pomarzyć o czymś, co być może nie mieści się w rzeczywistości tarasowych domków na Privet Drive.
Jej rodzice w tandemie z parą zakochanych postanowili przetestować jej cierpliwość podczas niedzielnego obiadu na patio.
- A ty, Lily, masz już kogoś? - całkiem luźno spytał Vernon Dursley - obecny kandydat na zięcia. Treść pytania sprawiła, że jego adresatka zakrztusiła się swoją porcją zielonego groszku gotowanego na parze. Nie zdążyła wstrętnego osobnika zrugać za bezczelność, ponieważ do gry włączyła się Mary Evans.
- Właśnie, Lily, kiedy sobie kogoś znajdziesz? - przy stole zapanowała cisza, lecz Lily postanowiła zachować spokój. Już dawno temu nauczyła się obchodzić delikatnie z krytykanckimi uwagami swojej matki. Wzruszyła ramionami i uśmiechając się rzekła krótko:
- Jutro. - ignorując zmieszane spojrzenia, wróciła do warzyw na talerzu.
- Przepraszam? - wydusiła w końcu pani Evans. - Co to znaczy, jutro?
Cisza przy stole zrobiła się niezręczna dla wszystkich, z wyjątkiem Vernona, który nie przeszkadzał sobie w pochłanianiu pieczeni w towarzystwie puddingu Yorkshire. Rozbawiona Lily postanowiła pójść za jego przykładem.
- No jutro. Zadajesz dziwne pytanie, udzielam dziwnej odpowiedzi. - wzruszyła ramionami.
Pani domu nie wydawała się ani trochę zadowolona. Ściągnęła brwi, a usta ścisnęła w wąską linię. Lily wiedziała, co to oznacza; awantura murowana.
Resztę obiadu postanowiła przemilczeć i ewentualnie uciec na kilka godzin z domu, jeśli tylko nadarzy się taka okazja.
Spakowała swoje naczynia do zmywarki i powiadomiła swoją rodzinę oraz Vernona ( obawiała się, że niedługo jego również będzie obejmowało pierwsze określenie ), że odmówi sobie deseru. Wybiegając z domu trzasnęła drzwiami, żeby mieć pewność, że słychać fakt, że opuszcza dom aż na patio. Wzięła ze sobą wyłącznie różdżkę, ale nie martwiła się o brak pieniędzy; miała nadzieję powłóczyć się po okolicy. Idąc w dół ulicą Privet Drive mogła podziwiać krwistoczerwony zachód słońca. Nigdy nie widziała podobnego zjawiska. Wielka mandarynkowa kula odznaczała się na linii horyzontu, a chmury wokół niej zdawały się tworzyć puchatą otoczkę. Po chwili kontemplacji na ten temat, Lily uświadomiła sobie, że czerwonawa mieszanka wygląda jakby ktoś rozmazał wszystko gumką do mazania.
Zeszła z głównej ulicy i momentalnie mogła zauważyć, że to była zła decyzja. Spod ziemi wyrosły trzy postaci obleczone w długie czarne szaty.
Śmierciożercy.
Podświadomość dziewczyny zaczęła analizować dostępne opcje. Uciec, walczyć, udawać, że nie widzę...
Różdżka, spoczywająca wygodnie w tylnej kieszeni dżinsów, nie była rozwiązaniem. Za daleko. Trzeba wiać.
Nie mogła stwierdzić jakiej płci są postaci, zmierzające w jej kierunku.