Część 31. Grudzień 1942. Wicia

243 42 4
                                    


Nastaje grudzień i od razu, od pierwszych dni, wita nas opadem śniegu.

Życie we dworze upływa teraz wolniej. Obowiązków jest mniej, więc matka i stryj Jan mają dla mnie więcej czasu, co ze strony matki skutkuje niestety wzmożonymi naciskami na naukę czytania, z którą wciąż mam nie po drodze.

Ma też miejsce inne wydarzenie, z pozoru dla mnie bez znaczenia, ale za jego sprawą mój świat się zmienia. Wdziera się do niego przebojem pewna drobna, brązowowłosa osóbka.

Z początkiem grudnia stryj zwalnia magazyniera. Ma to związek z powtarzającymi się kradzieżami. Dorośli dużo szepczą na ten temat, aż wreszcie, pewnego dnia w gabinecie stryja zjawia się nieznajomy mężczyzna. Dzierży ze sobą wielką walizkę i towarzyszy mu mała dziewczynka. Mniej więcej mojego wzrostu.

- Zdejmij palto, bo się zgrzejesz – upomina ją nieznajomy mężczyzna.

Dziewczynka rozpina płaszczyk i zsuwa z głowy jego kaptur, wcześniej odwiązując szalik. Na koniec ściąga czapkę i moim oczom ukazuje się burza brązowych loków. Moje włosy też się kręcą, ale tamta ma na głowie istnego „baranka". A potem, jakby czując, ze ktoś ją obserwuje, odwraca się i posyła mi dość bezczelny uśmiech.

Wycofuję się do jadalni.

- To Wicia, moja bratanica – słyszę głos stryja. - Dość nieśmiała dziewczynka. Wiciu, pozwól tu do nas!

Nie mogę pozostać głucha na takie wezwanie. Powoli i niepewnie wracam do gabinetu.

- Wiciu, to jest pan Tadeusz Solman, nasz nowy magazynier i jego córka, Brygida. Wiciu, przedstaw się ładnie.

- Jestem Wiktoria Krauss – mówię i dygam, jak mnie nauczono.

Na twarzy mężczyzny pojawia się miły uśmiech, a ta mała jędza chowa się za jego plecami i bezceremonialnie, choć w taki sposób, że nikt oprócz mnie tego nie widzi – pokazuje mi język.


Brygida i jej ojciec zamieszkują w oficynie, nad kuchnią. W odróżnieniu ode mnie dziewczynka od razu zaprzyjaźnia się z dziećmi ze wsi, które pojawiają się w folwarku. Z zazdrością obserwuję przez okno, jak wspólnie stawiają bałwana i walczą na śnieżki. Tamtej niedzieli, gdy tkwię z nosem przyklejonym do szyby, pojawia się major. Podchodzi do mnie i zerka na podjazd.

- Chciałabyś się z nimi bawić? - podsuwa.

Przytakuję ze smutkiem.

- Cóż, jesteś panienką ze dworu, a oni to dzieci polskich parobków. Wojna z nas wszystkich czyni samotnych ludzi, Wiktorio. Pójdę i powiem im, żeby bawili się gdzie indziej.

- Nie, nie – zanim pomyślę, chwytam go za rękaw munduru. - Proszę tego nie robić. Lubię na nich patrzeć.

Major, zamiast oburzyć się na mój gest, przykrywa moją rękę swoją i uśmiecha się do mnie:

- A wiesz co pomyślałem, Wiktorio? Jak na przyszłą niedzielę spadnie więcej śniegu, razem zbudujemy bałwana. Większego niż ten, w ogrodzie, tak, byś mogła go widzieć z okna twojego pokoju. Co ty na to?

Uśmiecham się, uszczęśliwiona.


Tamta zima, jak wszystkie wojenne zimy, jest sroga i mroźna. Te niepozorne kilkanaście kilometrów do Lublina okazuje się nagle odległością nie do przebycia.

Odśnieżaniem drogi trudni się cały folwark

Helena, która w związku z niedomaganiem Niny, bywa w domu co wieczór, nie jeździ już do pracy na rowerze, lecz z majorem, jego samochodem. Poranki wyglądają tak, że Helena i major piją razem kawę w jadalni i zastanawiają się, na ile droga jest przejezdna i dokąd uda im się dotrzeć, nim będą musieli chwycić za łopaty, które wożą w bagażniku. Bywa podobno i tak, że do Lublina docierają dopiero około południa.

A potem, kiedy już auto majora odmawia posłuszeństwa w walce ze śnieżnym żywiołem - przesiadają się na sanie, które Staszek zaprzęga w Siwka - tego samego, który miał być moim wierzchowcem do nauki jazdy konnej, co zwykle kończyło się zrzuceniem w pokrzywy, a potem tak niefortunnie zerwał się i niemalże stratował wózek z Adasiem - i w ten właśnie sposób docierają do Lublina.

Nie wiem, w którym momencie zawiązuje się pomiędzy Heleną i majorem nic sympatii, nie rozumiem, dlaczego matka patrzy na to wilkiem.

Oczywiście, z tego tytułu muszą roznosić się plotki, z których chyba oboje niewiele sobie robią, a może nawet żartują, bo zdarza się, że major, schodząc rano do stołowego i nie spotkawszy tam Heleny, woła donośnie na cały dom: "Gdzie moja dziewczyna?"

Któregoś dnia matka nie wytrzymuje i gwałtownie atakuje Helenę:

- Flirtujesz z nim!

- Z kim? - Helena otwiera szeroko oczy.

- Ze sturmbannfuhrerem.

- Oczywiście, że nie, mamo.

- Flirtujesz! - upiera się matka.

- Rozmawiamy sobie miło w drodze do Lublina i to wszystko. Gdyby wszyscy oficerowie zachowywali się w ten sposób, moje życie w szpitalu byłoby sielanką.

- O czym ty mówisz?

- Och, nawet Maksymilian mówi, że to przyśpiesza ich powrót do zdrowia, ale czasem mam wrażenie, że cały mój tyłek jest w sińcach od tego podszczypywania.

- Żartujesz? - matka dębieje.

- Ze zwykłym żołnierzem to można ostro, ale oni zwykle nie są aż tacy pewni siebie. Ale z podoficerami i oficerami trzeba się cackać "no, co pan", "ach, niech pan przestanie", "tak nie wypada", a czasem to mam ochotę strzelić w pysk tak, żeby spuchł mu nie słabiej niż ta przestrzelona ręka czy noga.

- Helena... Nie miałam pojęcia.

- Uroki pracy w szpitalu dla Wehrmachtu – pomrukuje moja siostra obojętnie. - Ale o sturmbannfuhrera nie musisz się martwić, zawsze trzyma ręce przy sobie. Poza tym, obie dobrze wiemy, że gdyby mógł wybrać w Niewiadowie inne łóżko, niż to, w którym sypia, to nie byłoby ono moje.

Helena wychodzi z pokoju z beztroskim uśmiechem, pozostawiając matkę osłupiałą i nie mniej wściekłą.

Duch (Zakończone)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz