Część 5

287 15 4
                                    


Roche zamknął za sobą drzwi do komnaty Aryany i ruszył przez korytarz szybkim krokiem, pociągając za sobą Jaskra. Bard przez chwilę pozwolił się szarpać, lecz nie minęło kilka sekund jak wyrwał się Temerczykowi i spojrzał na niego pytającym wzrokiem.
                  - Może by tak delikatniej? O co ci chodzi, do licha ciężkiego? – zapytał ściszonym głosem, pamiętając o tym, że ściany w każdym zamku mają wielkie uszy.
                  - Co ci strzeliło do łba, Jaskier? – Vernon przyglądał się trubadurowi ze zmarszczonymi brwiami. – Co miały znaczyć te głupie uśmieszki? – Bacznie rozejrzał się dookoła i zrobił krok w jego kierunku. – Choć raz zachowuj się poważnie, od tej współpracy zależy nie tylko schwytanie czarodziejek z Loży, pamiętasz o tym? – wycedził przez zęby.
                  - Oj no, pamiętam, ale ona i tak nie zwracała na mnie uwagi. Gapiła się na ciebie jak...
                  - Panowie wybaczą, że musieliście czekać, ale zostałem chwilowo wezwany do innych obowiązków. – Szambelan przerwał wypowiedź Jaskra, wyłaniając się z bocznego korytarza, na co Roche od razu się cofnął. – Proszę za mną, wskażę komnaty. Wasze bagaże zostały już doń przeniesione – dodał, po czym udał się wprost przed siebie. Obaj mężczyźni spojrzeli po sobie i niezwłocznie ruszyli w ślad za nim.
                  - Nic się nie stało, Abelardzie. – Bard odchrząknął cicho, przyjmując wyprostowaną pozę, a dłonie splótł za plecami. – Tak po prawdzie, nie dane nam było czekać długo.
                  - Rad jestem, hrabio – odpowiedział szambelan, po czym skręcił w kolejny korytarz. – Tędy, proszę.
Temerczyk szedł w milczeniu, próbując zrozumieć o co dokładnie chodziło Jaskrowi, który jeszcze kilka minut temu, wyglądał na cholernie rozbawionego. I nagle zrozumiał. Miał ochotę palnąć swego towarzysza prosto w sam środek czoła i wybić mu z głowy te jego chore urojenia, ale postanowił się powstrzymać do momentu, kiedy to znów zostaną sami. Bard chyba to wyczuł, bo łypnął wzrokiem na dowódcę Niebieskich Pasów, lecz od razu napotkał jego wściekłe spojrzenie.
                   - Oto i komnaty. – Szambelan zatrzymał się na końcu korytarza i zwrócił w kierunku gości, wybijając ich z zamyślenia. – Ta po lewej, należy do pana, panie hrabio. Po prawej jest pańska – zwrócił się do Roche'a. – Życzę spokojnej nocy – dodał i kiedy skłonił się lekko, od razu ruszył w przeciwnym kierunku.
Jaskier odczekał aż szambelan zniknie im z oczu i znowu szeroko się uśmiechnął, próbując zatuszować podenerwowanie. Nie byłby jednak sobą, gdyby zwyczajnie czegoś nie palnął.
                   - Zapamiętałeś drogę z jej komnaty? – zapytał, nie przestając się uśmiechać. – Bo wygląda na to, że przyda ci się ta wiedza – dodał, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, jak wielką głupotę palnął.
Roche nie podzielał jego rozbawienia, a już w ogóle nie podzielał sposobu, w jaki myślał bard. Nie miał zamiaru grać w jego grę, doskonale zdając sobie sprawę, jak wielkim plotkarzem jest jego towarzysz, który rozniesie swoje dziwaczne domysły, jak ghul zarazę po całym Cidaris, Temerii i Bogowie raczyli wiedzieć gdzie jeszcze. Pchnął butem drzwi do swojej komnaty, po czym chwycił Jaskra za rękaw i wciągnął go do środka, zatrzaskując za sobą ciężkie wrota.
                   - No dobra, ja nie chciałem, żeby to tak brzmiało. – Zaczął wzbraniać się trubadur. – To znaczy... No przecież to widać gołym okiem, że ona chętnie...
                   - Jeżeli zaraz nie skończysz kłapać jadaczką, nie pomogą ci nawet modlitwy do Kreve czy Melitele. – Roche w jednej chwili przerwał wypowiedź barda. – Jesteśmy tu w sprawach służbowych, a ty od Gors Velen ciągle dywagujesz na temat chędożenia. Jakbyś nie zauważył, ta dziewka jest elfką i nawet jeśli była uprzejma, to tylko dlatego, że pierwszy jej tą uprzejmość okazałem, a nie dlatego, że chce się ze mną chędożyć. Czyś ty rozum postradał, Jaskier? Znajdź sobie tu jakiś burdel i spuść z krzyża, bo daję słowo, że w końcu ukręcisz na siebie bicz – warknął z wyraźnym niezadowoleniem. Zdjął z głowy chaperon i rzucił go na stół, obok którego stał jego bagaż.
                   - Jeżeli pozwolisz... - Jaskier odchrząknął cicho, splatając ręce na klatce piersiowej. – To dodam od siebie jedynie, iż nie trafiłeś na zapatrzoną w swoją rasę elfią kobietę, która gardzi ludźmi. Dla niej wszyscy są równi. Sam próbowałem ją poderwać, ale mnie pogoniła, choć do tej pory nie rozumiem dlaczego. Nie denerwuj się tak, Roche, przecież to nic złego mieć ochotę na ładną dziewkę – dodał, choć nie był do końca przekonany, czy zaraz nie dostanie w pysk.
Vernon westchnął ciężko, czując coraz większą irytację tym tematem. Nawet jeśli chętnie by wychędożył jakąś dziewkę, to nie miał zamiaru rozmawiać o tym z największym plotkarzem w królestwach północy. Bard jednak nie chciał dać za wygraną, próbując pociągnąć go za język, a tak po prawdzie nie było co wyciągać. Aryana Varnel aep Aredhela była po prostu urodziwą kobietą, a on był tylko zwykłym mężczyzną i zajadłym wojakiem, który nie odmawiał sobie czegoś tak banalnego, jak podziwianie kobiecego piękna, kiedy miał ku temu sposobność. Nie było w tym przecież nic złego, ani tym bardziej dziwnego. Przeczesał włosy dłonią i wolno ruszył przez komnatę, zatrzymując się w połowie drogi. Musiał jakoś zamknąć gębę Jaskrowi, co wydawać by się mogło czynem niewykonalnym. Odwrócił się w stronę barda, a w kącikach jego ust zaczaił się nagle perfidny uśmieszek.
                   - Jak widać porzekadło głoszące o tym, że uroda nie idzie w parze z rozumem, nie tyczy się tej elfki – powiedział, obserwując reakcję rozmówcy. – Widocznie jest zbyt mądra na twoje głupie zaloty, Jaskier. Czyżby za wysokie progi, że tak nagle podjąłeś ten temat?
Trubadur w jednej chwili pokraśniał. Już miał otworzyć usta, lecz zrozumiał, że co by nie odpowiedział, nie wyjdzie z tego nic dobrego, bo będzie to wyglądało na tłumaczenia winnego. Poprawił swój fiołkowy kapelusik i odwrócił się na pięcie chwytając za klamkę.
                  - Dobranoc – odburknął pod nosem i nie czekając na odpowiedź, wyszedł z komnaty zamykając za sobą drzwi.
Roche uśmiechnął się szerzej i odetchnął z ulgą, zabierając się za rozpinanie ubrań. Musiał się w końcu porządnie wyspać, gdyż jutro czekał go kolejny długi dzień z Jaskrem u boku. Wiedział, że zniesie jego bajdurzenie, ale miał cichą nadzieję, że bard nie podejmie więcej tematu z elfią czarodziejką na czele.
                                                                                                                                                                                                       
***
                                                                                                                                                                                                       
Cedric siedział w swoim namiocie i trzymał się za skronie, czując jak potwornie pulsuje mu głowa. Wizja, którą miał przed chwilą wyczerpała go do tego stopnia, że nie był nawet w stanie wstać, nie mówiąc już o wyjściu na zewnątrz. To, co zobaczył, potwornie go zmartwiło i po raz kolejny dało mu do myślenia, że stanie się coś złego. Chciał by jego wizja była mylna, ale obawiał się, że tym razem nie będzie mu dane tego tak zinterpretować.
Odkąd potwierdziły się jego obawy co do śmierci Tharlena, było mu ciężko pozbierać myśli, na dodatek w ogóle nie wysypiał się w nocy, gdyż koszmary ciągle nawiedzały jego głowę. Młodzik był porywczym elfem, ale potrafił słuchać, walczyć i kochał swoją siostrę nad życie. On też kochał Rhenę, zupełnie tak jak Tharlen, braterską miłością i martwił się o nią, obawiając się, że więcej jej nie zobaczy, co jeszcze gorzej wpływało na jego samopoczucie. Elfka spod Zerrikani, uwierzyła i zawalczyła o niego, wyrwała go z łap samego Vernona Roche'a i wyciągnęła z ciężkiego nałogu, a on ją zawiódł. Czuł się winny śmierci młodzika. Tak bardzo pragnął wiedzieć, czy z Rheną wszystko w porządku, lecz równie mocno bał się spojrzeć jej w oczy i powiedzieć o śmierci tego impulsywnego dzieciaka. Bał się również wizji, które zobaczył. Nie wiedział, który strach był gorszy.
Alia siedziała przy nim, obserwując go zmartwionym wzrokiem, gdyż doskonale widziała co się działo z Cedrikiem przez ostatnie dni. Była również ciekawa, co takiego zobaczył, jednak elf był nie ugięty i kiedy postanowił, że powie o wszystkim dopiero przy spotkaniu z Ciaranem, nie miała wyjścia, jak zaczekać tu i dotrzymać szatynowi towarzystwa. Jak się szybko okazało, nie musiała czekać długo. Adiutant zjawił się wraz z Adris w błyskawicznym tempie, od razu wpadając do wnętrza namiotu. Jego spojrzenie wylądowało wprost na Cedricu, do którego podszedł i usiadł obok, kładąc mu dłoń na ramieniu.
                     - Co się dzieje, przyjacielu? - zapytał, nie spuszczając go z oczu.
Elf uniósł głowę i westchnął cicho. Na jego twarzy wyraźnie malowało się zmartwienie.
                     - Widziałem jak Wiewiórki spod Zerrikani przeprawiają się w kierunku Vattweir. Prowadził ich jakiś młody elf... Minęli już obrzeże Góry Sinych, okalających Dol Blathanna od północnego wschodu, a przynajmniej tak wynika z mojej wizji. Jeśli jest prawdziwa, dotrą tu najpóźniej jutro wieczorem.
                     - Cedric? – Adris zrobiła kilka kroków w stronę przyjaciela i zatrzymała się, przysiadając na niewielkim stołku. To, co usłyszała, ani trochę nie napawało ją optymizmem. Po tym co przeszła, zaczęła poważniej podchodzić do wszystkiego, co usłyszała. – Co z Rheną i Iorwethem? Jak to możliwe, że nie prowadzą do nas Scoia'tael? – pytała, przyglądając się szatynowi niepewnym wzrokiem.
                     - Niestety... Nie było między Wiewiórkami ani Rheny, ani Iorwetha. Jeśli mam być z wami szczery, to musicie wiedzieć, że mam złe przeczucia. – Elf pomasował się po skroniach. – Poza tym... To nie była jedyna wizja.
                     - Nie jedyna? – Ciarana zaskoczyły słowa przyjaciela. - Aż się boję zapytać po takich rewelacjach, ale chyba będzie lepiej, jeśli będziemy wiedzieć.
                     - Nie dziwię się, że masz obawy, bo sam je mam. – Cedric wziął głęboki oddech i wsparł się na ramieniu Alii. – W tej drugiej wizji, patrzyłem oczami Rheny na ogromne pole walki, gdzie wszyscy jak jeden mąż, ramię w ramię, walczyli z Nilfgaardczykami. Elfy, krasnoludy i Temerscy wojacy. Widziałem jak ginie Geralt i Iorweth, słyszałem jak ktoś krzyczał o śmierci Roche'a. Nie wiem do końca co to oznacza, choć mam pewne domysły, ale jestem wręcz pewien, że to nic dobrego.
Adiutant w milczeniu spojrzał na ukochaną, a ona bez słów podłapała co mu chodzi po głowie. Od kiedy byli razem, nie tylko przestali skakać sobie do oczu, ale zaniechali również wszystkiego, co miało jakkolwiek zły wpływ na ich wzajemne relacje w przeszłości. Najzwyczajniej w świecie zaczęli się wspierać i rozumieć jak nigdy wcześniej i czasami, właśnie tak jak teraz, nie potrzebowali do tego żadnych słów.
                     - Trzeba wezwać wiedźmina – powiedział, kierując swój wzrok na Alię.
                     - Koniecznie – przytaknęła Adris. – Weź ze sobą Azę i idźcie po niego do karczmy pod murami. Przekażcie mu, że jutro, przed wschodem słońca, wyruszamy naprzeciw Zerrikańskim Wiewiórkom, nieważne czy wizja jest prawdziwa, czy nie. Przekażcie mu również, by zjawił się wcześniej, bo musimy z nim porozmawiać o tym, co zobaczył Cedric.
                      - Im wcześniej, tym lepiej – dodał Ciaran. – I tak sobie myślę, że może dobrze będzie wrócić, do tej niedokończonej rozmowy o rozejmie z dh'oine – dodał, choć zrobił to niezwykle niechętnie. Wiedział jednak, że jeśli wizje się sprawdzą, powiedzenie mówiące, by trzymać wrogów bliżej niż przyjaciół, może stać się jak najbardziej realne.
                                                                                                                                                                                                       
***
                                                                                                                                                                                                       
Błyszcząca na granatowym niebie tarcza księżyca, oświetlała drogę Geraltowi, który w towarzystwie Azy i Alii, maszerował prosto do obozu Scoia'tael. Był nad wyraz zaciekawiony tym, co miały mu do powiedzenia miejscowe elfy, szczególnie, że siedział już w Vattweir dość długo, a od tygodnia nie miał od nich żadnych wieści. Po tym, jak pomógł w sprawie odnalezienia Adris, zyskał sobie ich bezgraniczne zaufanie, które jak dotąd wydawało się być jedynie połowiczne ze strony co niektórych Wiewiórek. O ile dawniej niejedni tolerowali go tu tylko ze względu na Iorwetha i Rhenę, tak teraz można było śmiało powiedzieć, że stał się jednym z nich. Pomoc Cedricowi, a w późniejszym czasie młodej bojowniczce, znacznie poprawiło relacje wiedźmina z resztą komand.
Geralt przeszedł przez jaskinię prowadzącą do obozu i ruszył za elfkami prosto na miejsce, gdzie czekał już na niego Cedric oraz Adris z Ciaranem i trójka krasnoludzkich przyjaciół. Zatrzymał się przy ognisku, spoglądając na dyskutującą świtę i odchrząknął cicho, odrywając ich od rozmowy.
                    - Podobno chcecie ze mną porozmawiać – powiedział, obserwując jak sześć par oczu w jednej chwili spogląda w jego kierunku. – Dziewczyny nie chciały mi powiedzieć nic konkretnego, oprócz tego, że mam się zjawić, i że ruszacie szlakiem po komanda Rheny.
                   - Bardzo dobrze, że tylko tyle ci powiedziały, bo właśnie tyle miały powiedzieć. – Pierwsza odezwała się Adris. – Dobrze, że już jesteś. Oprócz wspomnianej kwestii musimy obgadać jeszcze jedną sprawę.
                    - Tego zdołałem się już domyślić. Mówcie, co się dzieje? – odpowiedział wiedźmin, rozglądając się po zgromadzonych. – Oho, te poważne miny nie świadczą o niczym dobrym.
                     - Ano nie świadczą – wtrącił się Yarpen. – Nasze szpiczastouche kompany chcą porozmawiać na temat rozejmu. W sumie to my, krasnoludy też.
Siwowłosy splótł ręce na klatce piersiowej i zmarszczył czoło, zastanawiając się nad tym, jak dziś potoczy się ta rozmowa. Doskonale pamiętał, że kiedy trzy tygodnie temu wspomniał o tym, co powiedział mu Jaskier, reakcja była jednoznaczna: gniew i stłumienie tematu w zarodku. Nikt nie chciał słyszeć o komitywie z ludźmi, konkretniej z Temerczykami, a w jeszcze bardziej rozwiniętym skrócie, z Niebieskimi Pasami i samym Roche'em. To była dla nich ujma na honorze, szczególnie po tym, co działo się we Flotsam i Vergen. Wyglądało na to, że jednak poważnie przemyśleli sprawę... A może chodziło o coś całkiem innego?
                     - W takim razie, słucham. – Geralt ponownie rozejrzał się po zebranych, jakby szukał wzrokiem tego, kto pierwszy zacznie mówić.
                      - Cedric miał wizję – odezwał się Ciaran. – W wielkim skrócie... Wszyscy razem walczyliśmy w niej przeciwko Czarnym. My, krasnoludy i Temerczycy.
                      - To ci niespodzianka. Tak myślałem, że jednak nie do końca poważnie przemyśleliście sprawę. Będziecie teraz wierzyć wizjom i na nich opierać swoje dalsze działania? – Wiedźmin pokręcił głową z niedowierzaniem.
                      - Ty, Iorweth i Roche ginęliście w niej. – Prawie od razu dopowiedział Cedric. – Najprawdopodobniej z ręki tego samego osobnika – dodał, również splatając ręce na klatce piersiowej. – Moje wizje nie zawsze się sprawdzają, ale tej nie mogę zlekceważyć, Gwynbleidd. Rozumiesz chyba powagę sytuacji?
Geralt nie odpowiedział. Przez krótką chwilę milczał, jak zaklęty, jednak dobrze rozumiał, co chciał mu powiedzieć elf. Chyba aż za dobrze. Spojrzał w ogień, gdzie żółte języki współgrały ze sobą w idealnym połączeniu tworząc pokaźny płomień i oblizał wargi.
                      - Obawiacie się śmierci Iorwetha – odparł, nie odrywając wzroku od ogniska. – Wiecie już wszyscy, że może wrócić bez Rheny.
                      - Niestety, dokładnie tak jest. Zresztą nie tylko jego śmierci się obawiamy. Bardzo nam pomogłeś, jesteś już jednym z nas, a Iorweth... Chyba nie musimy mówić dlaczego. – Adris westchnęła, kładąc dłoń na ramieniu wiedźmina.
                      - Śmierć Roche'a też byłaby nam wszystkim nie po drodze – mruknął Sheldon. – On jeden wie gdzie jest Saskia.
                       - Prawda, ten sukinsyn napsuł nam krwi, jak nikt inny, ale to tylko dowodzi faktu, że jest dobry w tym, co robi – dorzucił Zoltan. – No i to on zawarł układ z tamtym elfim kurwim synem, a potem został przez niego wykiwany. Zna temat znacznie lepiej od nas i na pewno będzie chciał się zemścić.
                        - Jeśli ten elfi parszywiec naprawdę współpracuje z Kaedwen i chce byśmy się wzajemnie pozabijali, musimy go wyprzedzić i być taktycznie lepsi – wtrącił Ciaran. – Nie mamy zamiaru zakumplować się z Roche'em, ale myślę, że powinniśmy zawrzeć tymczasowy rozejm. Oczywiście wszystko ma swoją cenę.
Geralt słuchał w milczeniu wszystkiego, co mówili jego przyjaciele, zastanawiając się nad tym, jakby to wszystko miało wyglądać. Też był za tym, by obie strony się jakoś dogadały, bo stanie w gównie po kolana, na dodatek między młotem, a kowadłem potwornie go już drażniło. Nie chciał mieć wrogów w żadnej ze stron.
                  - No dobrze, czyli mamy już jakiś postęp – powiedział, znów przelatując wzrokiem po zgromadzonych. – Czego w takim razie chcielibyście w zamian za ten tymczasowy rozejm?
                  - A jak myślisz, Gwynbleidd? – Adris spojrzała na wiedźmina z ukosa.
                  - Myślę, że to czyste szaleństwo. Roche nie uwolni Saskii, szczególnie, że wie o Loży Czarodziejek, która miała wobec niej plany. W Vattweir ludzie gadają o tym, że widzieli jak Kaedweńskie wojska przeczesują okolicę, dużo się mówi, że czarownic po miastach szukają. Jak myślicie, dlaczego? – Geralt westchnął ciężko. – Jaskier mówił mi kiedyś, że Roche czeka na dogodny moment, by wydać Lożę. Być może ten moment właśnie nadszedł, a wiadomość rozeszła się po królestwach, dlatego szczerze wątpię, by wypuszczono Saskię – mówił wiedźmin. – Byłoby to zbyt podejrzane, gdyby nagle okazało się, że ona wcale nie zginęła od trucizny, nie uważacie? No i nie zapominajcie o czarodziejkach, które mimo wszystko mogłyby przechwycić dziewczynę. Musicie to rozegrać inaczej. Poza tym, co na to wszystko Iorweth? Jak macie zamiar przekonać go do rozejmu z Roche'em? Wiecie, że to nie będzie łatwe, nawet jeśli to tylko tymczasowe rozwiązanie?
Adris spojrzała na Ciarana, który niechętnie przytaknął na słowa Geralta i rozejrzał się po zgromadzonych.
                     - W takim razie, będziemy mieli czas na przemyślenia w drodze po komanda. – powiedział, przenosząc wzrok na siwowłosego kompana. – A co do Iorwetha, doskonale wiemy, że musimy mieć bardzo dobre argumenty, by w ogóle przez myśl mu przeszła współpraca z tym kurwim synem, jednak priorytetem jest, że musi się dowiedzieć o wszystkim, co się stało pod jego nieobecność.
                      - Mnie także nie podoba się ten pomysł – wtrącił Cedric. – Do tej pory odczuwam skutki tamtego... Przyjaznego spotkania na barce. Nie w smak mi oglądać gębę tego Temerczyka, lecz jeśli ktoś uknuł przeciwko nam coś znacznie większego, a moja wizja się spełni, wszyscy skończymy wyjątkowo marnie, Gwynbleidd. Musimy pójść na układy, czy tego chcemy, czy nie. Iorweth również wie, że nie da się siedzieć okrakiem na płocie, jestem pewien, że zrozumie powagę sytuacji.
                       - Skoro tak twierdzicie, pozostaje tylko czekać na jego powrót. – Geralt usiadł przy ognisku, z zamiarem ogrzania się.
                        - Nie jedziesz z nami? – zdziwiła się Adris. - Jest duża szansa, że tamci Temerczycy, których nie ubiliśmy zostali przechwyceni na szlaku i przesłuchani przez Scoita'tael. Nie ciekawi cię po co jechali naszym naprzeciw?
                        - Ciekawi, ale nie rozumiem, po co chcecie się stąd ruszać? Nie lepiej poczekać tutaj, niż niepotrzebnie wystawiać nosa? Wasi dowódcy zdaje się wiedzą którędy mają podążać.
                        - Nie jesteśmy pewni, czy Iorweth i Rhena nadal prowadzą komanda, a nie chcielibyśmy, by ktoś przechwycił ich na szlaku, jeśli pobłądzą, zresztą... Porozmawiamy po drodze. – Ciaran ponaglał wiedźmina.
                        - Geralt! Nie zachowuj się jak szczeniak, tylko ruszaj dupę! – Yarpen zdzielił przyjaciela mocnym klepnięciem w plecy. – Sprawa jest poważna, więc pomóż kurwa, a nie idiotę strugasz!
Siwowłosy po raz kolejny westchnął ciężko i spojrzał na kompanów, którzy przyglądali mu się pytająco, czekając na to, co postanowi. Nadal nie do końca rozumiał ich decyzję, jednak i tym razem postanowił pomóc.
                       - No dobra – mruknął, po czym wstał i klepnął krasnoluda w plecy. – W takim razie idę po swojego konia. Będę na was czekał na rozgałęzieniu dróg – dodał i ruszył z powrotem do wyjścia z obozu. Szykowała się nietuzinkowa eskapada.
                                                                                                                                                                                                       
***
                                                                                                                                                                                                       
Powoli zbliżało się południe, a zamkowa służba uwijała się jak w ukropie, by zastawić stół i podać obiad, na który król Ethain zaprosił gości z Temerii. Jaskier z szerokim uśmiechem obserwował młode dziewczyny w swojej pracy, podziwiając wszystkie wypukłości jakimi obdarzyła je matka natura, lecz kiedy tylko w drzwiach pojawił się szambelan, bard musiał natychmiast opuścić kuchnię. Niepocieszony, udał się do siebie, by przygotować się stosownie do okazji, lecz kiedy tylko wszedł w korytarz prowadzący do komnat, ujrzał nie kogo innego, jak samego Roche'a, który szedł gdzieś, w całkiem przeciwnym kierunku, ubrany tak, że trubadur nie miał na początku pewności, czy to faktycznie ten sam człowiek, który przybył z nim do Cidaris. To on ma jakieś inne ubrania? - pomyślał, zastanawiając się dokąd idzie jego kompan. Na obiad było jeszcze za wcześnie, a bard nie byłby sobą, gdyby najzwyczajniej w świecie nie sprawdził, co tu jest grane. Korzystając z okazji, że Temerczyk go nie widział, ruszył za nim, mając zamiar odkryć dokąd zmierza jego kompan. Szedł zupełnie bezszelestnie, mając nadzieję, że nie zostanie odkryty, a jego zaciekawienie sięgnęło apogeum, kiedy tylko ujrzał, jak dowódca Niebieskich Pasów znika za drzwiami do komnaty, nie kogo innego, a samej Aryany.
                     - Cholera, wiedziałem – wybełkotał pod nosem i podszedł bliżej, rozglądając się przy tym, czy nikogo nie ma. Gdyby został nakryty, Roche osobiście obdarłby go ze skóry. Ostrożnie przyłożył ucho do drzwi, lecz usłyszenie czegokolwiek graniczyło z cudem. Albo rozmawiali tak cicho, albo elfka rzuciła zaklęcie, albo, co według barda było najbardziej prawdopodobne, chędożyli się już w jej łóżku. Musiał wiedzieć! Schylił się i spojrzał przez dziurkę od klucza, jednak niewiele dało się zobaczyć. Próbował nawet przekręcać głowę, jakoby miało to pomóc w dojrzeniu czegoś, lecz na nic się to zdało. Westchnął z niezadowoleniem i podrapał się po czole, próbując wymyślić jakiś inny sposób na podglądnięcie, kiedy nagle ktoś zatrzymał się za nim, rzucając cień na potężne drewniane drzwi. Bard wyprostował się szybko i odwrócił za siebie, spoglądając na służkę, która stała tam, równie zaskoczona co on i obserwowała go wnikliwie.

                       - Panie hrabio, co pan wyprawia? – zapytała, nie spuszczając z niego wzroku.
                       - Nie interesuj się, dziewczyno – odpowiedział, odchrząkując cicho. – Jeśli... Jeśli jednak zobaczysz gdzieś mojego towarzysza, prosiłbym cię byś mu nie mówiła, że go szukałem – dodał, po czym niezwłocznie udał się do swojej komnaty. Słyszał jeszcze, jak zupełnie zdezorientowana służka woła za nim, jednak nie odwrócił się za siebie. Jeśli Roche się o tym dowie, na pewno obedrze go ze skóry!
                                                                                                                                                                                                                                                            
***
                                                                                                                                                                                                       
Słońce skryło się za chmurami, zwiastując rychłe opady deszczu. Iorweth nie zmrużył oka, odkąd opuścił obóz, chcąc jak najszybciej przejść przez górski szlak i dotrzeć na granicę Doliny Kwiatów. Był tak zdeterminowany do działania, że nawet nie pomyślał o tym, by się zdrzemnąć. Nie w głowie mu były takie rzeczy, musiał ratować Rhenę... A przynajmniej musiał spróbować. Szedł, robiąc sobie jedynie bardzo krótkie postoje, by dotrzeć na miejsce możliwie jak najszybciej, choć mocno się dziwił, że nie dane mu było spotkać na swej drodze żadnej straży patrolującej okolicę. Przez myśl przemknęło mu, że być może coś jest nie tak, jednak szybko się tego wyzbył. Cóż mogłoby się stać? Przecież Dol Blathanna nie prowadzi z nikim wojny, a nawet gdyby tak było, patrole zostałyby jeszcze bardziej wzmocnione.
Watażka nieznacznie przyspieszył kroku, doskonale zdając sobie sprawę, że zbliża się do granicy tego jakże dziwnego dla niego państewka. Państewka, które bardzo powoli umierało śmiercią naturalną, wraz z jego mieszkańcami. W jednej chwili przyszło mu na myśl, że to miejsce powinno nosić nazwę „Dolina Starców", gdyż prawie cała młodzież zginęła dwieście lat temu za Aelirenn pod Shaerrawedd. Smutny i ponury był ten obraz elfiej przeszłości, a i przyszłość nie zapowiadała się kolorowo, jeśli śmierć przyjdzie po Rhenę. Iorweth nieznacznie skrzywił się na tę myśl, lecz szybko wyparł ją z głowy. Poprawił pas od kołczana i jeszcze bardziej przyspieszył, by po chwili zatrzymać się na granicy, gdzie kończyły się lasy, a zaczynały łąki. Bacznie rozejrzał się dookoła, zauważając w oddali, na sporym wzniesieniu, przepiękny pałac, którego wieże pięły się prosto do nieba, znikając gdzieś w gęstych kłębach ciemnych chmur. Nawet teraz, mimo paskudnej pogody, wyglądał imponująco.
Nie zastanawiając się ani sekundy dłużej, elf ruszył przed siebie, upewniając się, że nikt nie mierzy do niego z łuku. Wszedł na łąki, przez które przeszedł bez problemu, lecz kiedy wkroczył na ścieżkę prowadzącą do Dolnej Posady, od razu się zatrzymał. Kilkanaście metrów przed nim, stała trójka łuczników, którzy w jednej chwili naprężyli cięciwy, mierząc w jego brzuch, serce i płuco. Watażka domyślał się, że daleko nie zajdzie, ale i tak miał szczęście, że nikt nie zatrzymał go jeszcze na granicy z górami. Cały czas dziwił go fakt, że nie spotkał tam straży, zwarzywszy na to, jak mocno dbało się tu o pilnowanie granic.
                        - Kim jesteś i czego chcesz? – Jeden z elfów, o ciemnych falowanych włosach do ramion, na których wyraźnie przebijał się odcień granatu, zmrużył powieki, jeszcze bardziej napinając cięciwę w łuku. Dwójka pozostałych, od razu poszła za jego przykładem.
Iorweth z miejsca poznał wojownika, który do niego mierzył. Te włosy i wielkie, błyszczące oczy... Nic się nie zmienił od ich ostatniego spotkania.
                        - Nie ośmieszaj się, Galarr – powiedział, po czym zrobił krok w przód i od razu się zatrzymał. – Już mnie nie pamiętasz? Czy poddaństwo u Findabair zaślepiło ci umysł?
Ów Gallar milczał przez dłuższą chwilę, przyglądając się osobnikowi stojącemu naprzeciwko. Tutaj wszyscy wiedzieli kim jest watażka i nawet ci, co go otwarcie nie znali, potrafili opisać jego wygląd.
                     - Czego chcesz? – powtórzył swoje pytanie, nie mając zamiaru wdawać się w dyskusje. Wiedział, że słowne scysje z Iorwethem nie prowadzą do niczego dobrego.
                     - Chcę rozmawiać z waszą władczynią.
Cięciwa w łuku Galarra napięła się mocniej. Dowódca Scoia'tael nawet nie drgnął. Zbyt dużo widział w swoim życiu, by takie zagrania wciąż robiły na nim wrażenie.
                     - Królowa nikogo nie przyjmuje. Ma ważniejsze rzeczy na głowie, niż rozmowy z wyrzutkami. Zapomniałeś już, że nie macie tu wstępu? Że zakazano wam wchodzić do Dol Blathanna? To nie jest wasz dom. Takich jak ty, zaślepiła chęć zabijania, ciąży na was wyrok, a ty Iorweth, jesteś nie kim innym, jak przestępcą wojennym. Już dawno powinieneś nie żyć, dlatego odwróć się i odejdź, zanim zmienię zdanie i poluzuję palce trzymające cięciwę.
                    - Piękne przemówienie. – Watażka zrobił kolejny krok w przód. A potem kolejny i kolejny. – Wyobraź sobie Gallar, że tacy jak wy, ty, twoi towarzysze i twoja królowa, która wyrzekła się nas i rzuciła na pożarcie, możecie sobie tu spokojnie żyć nie zdławieni przez biedę, bezpieczni w swoim małym państewku, tylko dlatego, że o nas zapomnieliście. Poświęciliście nas, tych, którzy walczyli w waszym chędożonym imieniu, bo wielka, stara czarodziejka Enid an Gleanna nie potrafiła sprzeciwić się cesarzowi Nilfgaardu. – Zatrzymał się tuż przed trójką elfów, nic nie robiąc sobie ze skierowanych w jego stronę strzał. – A teraz prowadź mnie do niej, albo zabij, zdecyduj się na coś, bo dobrowolnie odejdę tylko wtedy, gdy porozmawiam z waszą władczynią.
Elfy spojrzały na siebie porozumiewawczo, po czym zwróciły wzrok na Iorwetha. Gallar przeklął w się myślach, że dał się sprowokować do rozmowy.
                 - Oddaj broń i chodź – mruknął, jako jedyny opuszczając łuk.
Watażka przez krótką chwilę przyglądał się dużym, błyszczącym oczom elfa, które patrzyły na niego z niewyobrażalnym chłodem. Wiedział, że dużo ryzykuje przychodząc tutaj, ale dla Rheny był gotów na każde ryzyko, bo bez niej już nic nie będzie dla niego takie samo. Wyjął miecz, podał go elfowi i ruszył przed siebie, wymijając bojowników. Miał ogromną nadzieję, że Stokrotka z Dolin będzie miała choć odrobinę serca i wysłucha jego prośby. Musiało się udać. 

Aen SeidheOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz