Część 2

831 44 1
                                    


            Kiedy elfka otworzyła powieki, spostrzegła na skalnej ścianie grę świateł. Wciąż była słaba, a jej ciałem targała wysoka gorączka. Powoli podniosła się, odciągając koc na bok i spojrzała przed siebie z lekkim niedowierzaniem. W jej dużych, czarnych jak węgiel oczach odbijały się potężne, żółte języki szalejące na zewnątrz. Wolnym ruchem podniosła się z posłania ulokowanego w głębi niewielkiej jaskini i stawiając kilka chwiejnych kroków w przód, podeszła do wyjścia.
              - Scoia'tael?! – krzyknęła głośno, lecz odpowiedział jej tylko syk płomieni.
Żar buchał coraz potężniej, otaczając ją dookoła. Poczuła, że kręci jej się w głowie. Nie miała pojęcia co się dzieje i dlaczego wszędzie szaleje dziki ogień, lecz nie było czasu by się nad tym zastanawiać. Palący żar zaczął pochłaniać coraz większy obszar lasu, zamykając ją w ognistym kręgu. Przytkała usta dłonią, próbując zahamować dławiący dym, wdzierający się do ust i zaczęła szukać drogi ucieczki. Mocno osłabiona, miała małe szanse na przeżycie. Nagle do jej szpiczastych uszu dotarły czyjeś głosy, dobiegające z oddali. Ledwo spojrzała w kierunku z którego dochodziły, a poczuła kolejne zawroty. Otaczający ją świat zaczął wirować dookoła.
                - Tutaj! – krzyknęła ostatkami sił, widząc sylwetki postaci dobiegających z wiadrami wody.
Miała wrażenie, że między nimi mignął jej elf, ale nie była pewna czy to nie jakieś wizje spowodowane gorączką. Wtem poczuła, że nogi odmawiają jej posłuszeństwa, a w głowie zaczyna kręcić się tak mocno, że nie da rady ustać ani sekundy dłużej. Na wpół omdlała, upadła na ziemię słysząc coraz to donośniejsze głosy.
              - Veloĕ! Nie ma czasu, ogień jest coraz większy! – Usłyszała tuż nad uchem, czując, że ktoś bierze ją na ręce.
Nie miała siły otworzyć oczu. Po chwili całkowicie odpłynęła.                                                                 

                                                                                                                                                                                        ***
                                                                                                                                                                                  

              Iorweth wyszedł ze swej samotni, kiedy doszły do niego podniesione głosy. Cały czas myślał o Saskii i o tym co się z nią działo, nie dawało mu to ani krzty spokoju. Była dla niego kimś bardzo ważnym, nie tylko ze względu na rebelię, którą razem planowali, lecz mało kto o tym wiedział. Ledwo wystawił nos z namiotu, kiedy nagle podbiegł do niego jeden z jego najbardziej zaufanych elfów, prowadząc za sobą niewielkie komando.
             - Co się dzieje Ciaran? – zapytał typowym dla siebie, chłodnym tonem.
             - Właśnie wróciliśmy ze zwiadu – mówił zasapany, dzierżąc w dłoni swój łuk. Ciemne włosy sięgające do podbródka, przykleiły mu się do twarzy, a jego długa sukmana usmolona była w sadzy. – Na skraju lasu, od północnej strony wybuchł pożar, widzieliśmy łunę ognia więc pobiegliśmy na miejsce.
             - Pożar? – Dowódca był lekko zaskoczony słowami elfa. – Dowiedzieliście się, co tam się stało?
             - Kiedy dotarliśmy, wieśniacy z Bindugi dogaszali ogień, więc odczekaliśmy aż odejdą i przeszukaliśmy pogorzelisko. Znaleźliśmy ślady Aen Seidhe. – Adiutant drżącą ręką skinął na jednego z wojowników, który pokazał Iorwethowi nadpalone strzały ze znakiem róży.
             - Bloede arse... - Watażka zaklął, rozpoznając rynsztunek.
             - To nie wszystko. Kilkadziesiąt metrów dalej, trafiliśmy na Temerski statek przycumowany po drugiej stronie brzegu. Podeszliśmy, ale w pobliżu kręciło się za dużo dh'oine, wystrzelaliby nas jak kaczki, gdybyśmy podjęli próbę ataku.
Dowódca zazgrzytał zębami. Na samo słowo „Temeria", w żyłach gotowała mu się krew.
             - Więc ten kurwi syn Roche, jest tutaj – skwitował krótko.
             - I od razu zaczął działać. Na statku prawdopodobnie są elfy ze Scoia'tael, które zatrzymały się nad rzeką. – Ciaran wziął głęboki wdech i wypuścił powietrze, normując oddech.
             - Temerskie oddziały specjalne szukają kogoś, kto doprowadzi ich do nas... – Iorweth zamyślił się, krzyżując ręce na klatce piersiowej i wbił wzrok w ziemię zastanawiając się nad kolejnym krokiem.
             - Lisie, zbierzmy komanda i wynośmy się z tej dziury. Vergen wciąż stoi przed nami otworem, jeszcze nie jest za późno, by wspomóc ich sprawę.
Elfy, które licznie zebrały się na placu, zaciekawione wieściami od adiutanta, wpatrywały się teraz w swego przywódcę, czekając na jego ruch. Watażka wiedział, że co nie postanowi, jego lud to uszanuje, ale nie chciał ich sprowadzać na ziemię w tak brutalny sposób. Od dawana szykował komanda na wymarsz do walki o wolność, a teraz wszystko legło w gruzach.
             - Bramy Vergen są dla nas zamknięte – odparł chłodno, unosząc głowę.
             - Ale dlaczego? – Z tłumu wyszła Adris, która jak dotąd przysłuchiwała się rozmowie z oddali i zatrzymała się obok Ciarana. – Ci Aen Seidhe, których pojmał Roche, wędrowali aż ze wschodu, by przyłączyć się do pomocy Vergen. Co byś im powiedział, gdyby dotarli tu w jednym kawałku?
            - Przymknij się Adris... – wycedził przez zęby adiutant, wiedząc jak może skończyć się ta wymiana zdań.
            - Stul pysk – warknęła blondynka. – Mam dosyć ciągłego siedzenia okrakiem na płocie i zastanawiania się kiedy ten Temerczyk, wpadnie tu i oderżnie mi czerep.
            - Obydwoje zawrzyjcie gęby, albo zaraz polecą łby! – ryknął wściekły Iorweth. – Dobrze wiecie, że elfy ze wschodu nie wiedzą gdzie jest nasza kryjówka, a żeby ustalić dalsze działania mieliśmy się spotkać na polanie gdzie siedział niegdyś krabopająk. Póki co odbicie Wiewiórek również nie wchodzi w grę, najpierw musimy się dowiedzieć, czy w ogóle żyją i ustalić plan działania, rzucanie się w paszcze lwa to czyste szaleństwo – przeleciał wzrokiem po elfach, które słuchały go w ciszy i skupieniu. – A teraz druga sprawa. Saskia została otruta, zanim zdążyła przedstawić naszą propozycję na naradzie wojennej.
Po tych słowach, plac zawrzał od podniesionych głosów, które w jednej chwili zaczęły snuć podejrzenia i domysły na temat otrzymanej informacji.
            - Wiem jak to wygląda i co o tym myślicie! – Watażka, uciszył tłum zdecydowanym tonem. – Kilku krasnoludów z Vergen, jest w posiadaniu informacji o tym, że zostały przeprowadzone między nami wstępne rozmowy, ale nie ma oficjalnej zgody ze strony Aedirńskiej szlachty, chłopstwa oraz Stennisa, więc nie możemy wpaść tam z buciorami i przedstawić swoich racji. Smokobójczyni żyje i jest pod opieką Redańskiej czarodziejki, dlatego pozostaje nam czekać na rozwój wydarzeń.
            - Wiadomo co z Henseltem? – zapytała cicho Adris. Była na siebie wściekła za ten wybuch gniewu. – Kaedweński król nie będzie czekał w nieskończoność...
            - Dlatego dzisiaj rano Eleyas wyruszył do Vergen. Ma się dowiedzieć jak wygląda sytuacja.
            - Mam pomysł, jak wykorzystać ten wolny czas – odezwał się Ciaran.
            - O tym porozmawiamy u mnie. – Iorweth odparł stanowczym tonem, wskazując przyjacielowi i stojącej z boku elfce, swą samotnię. – Reszta rozejść się i wracać do swoich obowiązków – rzucił na odchodne i ruszył do siebie.
            - Przez twoją niewyparzoną gębę, mamy kłopoty. – Ciemnowłosy elf syknął do blondynki, po czym udał się za dowódcą.
Plac opustoszał w ciągu kilku chwil. Adris ruszyła za adiutantem zgrzytając zębami, lecz postanowiła przemilczeć swoje ostatnie przemyślenia na jego temat. Kiedy obydwoje znaleźli się przed wejściem, niepewnym krokiem weszli do namiotu dowódcy. Przywitał ich półmrok. W jednym z kątów stała naftowa lampa, która miała za zadanie rozświetlać pomieszczenie, ale i jej żywot powoli dobiegał końca. W milczeniu spojrzeli w kierunku Iorwetha, który właśnie zapalał swoją fajkę. Elf zaciągnął się mieszanką ziół, po czym usiadł przy stole i skierował wzrok na stojącą przed nim dwójkę. Wypuścił dym z płuc i westchnął cicho. Atmosfera stawała się coraz gęstsza, a blondynce zaczęło robić się duszno. I to nie od oparów unoszących się w powietrzu.
            - Lisie...
            - Zamknij jadaczkę Adris! – Dowódca warknął wściekle. – Po raz kolejny podważyłaś mój autorytet na oczach wojowników. Co ty sobie wyobrażasz? Bloede arse... - Wstał i podszedł do elfki. – Najpierw pozwoliłaś pójść Moire samej do lasu, teraz ten wyskok, nie uważasz, że to trochę za dużo w tak krótkim czasie?
            - Ja tylko...
            - Nie skończyłem! – ryknął, na co blondynka napięła się jak struna. – Zejdź mi z oczu. Nie chcę cię widzieć, dopóki nie przemyślisz swojego zachowania. Vort!
Adris przytaknęła bez słowa, po czym ruszyła do wyjścia. Spodziewała się gorszych konsekwencji, dlatego postanowiła sobie wziąć do serca słowa elfa; wiedziała, że potraktował ją ulgowo, tylko ze względu na ich przyjaźń.
Kiedy kotara zasłaniająca wejście opadła, Iorweth wrócił na krzesło. Opadł ciężko na drewniane oparcie i przymknął oko, przecierając twarz dłonią. Zgasił fajkę, odłożył ją na stół i uniósł zmęczone spojrzenie, wzdychając po raz kolejny. Tym razem o wiele ciężej niż poprzednio.
            - Mów Ciaran – powiedział znużonym głosem. – Cóż to za pomysł?                                           

Aen SeidheOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz