XLVIII - Zdrada

2K 193 167
                                    


Even nigdy nie lubił, kiedy budziły go promienie słońca. Wolał zasunąć rolety nad oknem i spać tak długo jak miał ochotę. Po dwóch miesiącach spędzonych w Piekle, gdzie naturalne światło nigdy nie miało dotrzeć, jego podejście trochę się jednak zmieniło. Kiedy przez cały czas otacza cię ciemność, zaczynasz tęsknić za tym ciepłym dotykiem promieni słońca na skórze. Krótko mówiąc, budzenie się w Piekle mogłoby być uznane za nieco przygnębiające. I pewnie takie właśnie było, dla niektórych osób. Dla wszystkich tych, którzy nie mieli na tyle szczęścia w życiu, żeby nie musieć budzić się samemu.

Even uchylił powieki i od razu dostrzegł po swojej lewej śpiącego chłopaka. Jego chłopaka. Może nie oficjalnie, ale na co komu takie szczegóły.

Wyglądał bezbronnie i niewinnie, jak zawsze podczas snu. Jego białe włosy – poniekąd bezpośredni dowód jego niewinności – leżały rozsypane na poduszce, mieniąc się odbitym światłem mimo panującego w malutkim pokoiku na poddaszu półmroku. Jego usta były delikatnie uchylone, brwi odrobinę zmarszczone – chyba coś mu się śniło. Even nie umiałby sobie wyobrazić doskonalszego sposobu na pobudkę niż budzenie się każdego ranka z rękami tej piękności zaplecionymi wokół szyi.

Jego piękność. Jego kochany chłopak. Kochany nie za to wszystko, co było w nim tak niezaprzeczalnie doskonałe, a raczej za to, w czym niemal wszyscy inni widzieli zdradę i marnotrawstwo potencjału.

Even po raz pierwszy był zakochany. Po raz pierwszy też przyznał się do tego na głos.

„Kocham cię, Sky".

Jak mógł go nie kochać? Piękno rysów jego twarzy wystarczyłoby, żeby nie był w stanie oderwać od niego wzroku. Sposób w jaki traktował napotkanych ludzi, patrząc na nich jak na równych sobie, mimo, że miał pełne prawo tego nie robić. To, jak widział świat i jak o tym opowiadał. Wreszcie to, jak podejmował decyzje, opierając je na pełnym zrozumieniu, że nie potrafi udawać kogoś, kim nie jest. Wszystko to, co zwróciło oddanych mu od urodzenia ludzi przeciwko niemu, w Evenie poruszyło struny, o których istnieniu nie miał pojęcia. Zanim go poznał, jego emocje przypominały gitarę basową – cztery struny. W sam raz, wydawało mu się. Kiedy zaczynał swoją przygodę z muzyką, też zaczął od basa. Cztery struny – w sam raz, żeby nic za bardzo się nie skomplikowało. Kiedy jednak po raz pierwszy wziął do rąk gitarę klasyczną i poczuł pod opuszkami palców drgania wszystkich sześciu strun, idealnie ze sobą zharmonizowanych, od razu się zakochał i nie był już w stanie grać na niczym innym. Sky był więc chyba jego gitarą klasyczną, a melodia, którą pozwolił mu zagrać, nowymi uczuciami, które w nim wzbudził.

Albo po prostu Even miał świra na punkcie muzyki i że nie grał od ponad miesiąca, niedobór dźwięków nieco siadł mu na psychice.

Prawdopodobnie to drugie.

Uśmiechnął się do swoich myśli i zebrał się z łóżka. Nie miał serca budzić chłopaka, widząc go tak wygodnie zakopanego w pościeli, więc przebrał się najciszej jak potrafił i wyszedł z pokoju, ostrożnie zamykając za sobą drzwi.

Wąskie schodki nieco skrzypiały. Mimo remontu Portierni, miejsce wciąż miało ten sam przytulny, trochę staroświecki klimat. Even uwielbiał wracać tu przy każdej okazji.

Musiało być jeszcze dość wcześnie rano, bo chatkę nie wypełniał na razie standardowy chaos. Even słyszał tylko jakieś dwa głosy dochodzące z kuchni. Wiedziony głównie głodem, skierował się w ich stronę.

Oh.

Zamarł w miejscu. Natychmiast zatkał sobie własne usta dłonią i cofnął się tak, żeby schować się za uchylonymi drzwiami kuchni. Może udało mu się powstrzymać okrzyk podekscytowania, ale szerokiego uśmiechu już nie.

Heaven (boyxboy)Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz