[I] Zielony dym.

4.4K 211 94
                                    

Blamouth* było małym, nadmorskim miasteczkiem w stanie Maine.

Niewiele osób jednak, na czele z jego mieszkańcami, zgadzało się nazywać je miastem.
Głównie dlatego, że cała młodzież uciekała poza granicę do Kanady, zaraz po skończeniu liceum zupełnie jakby miejsce to było jakimś źródłem zarazy.
Nie była to jednak prawda.

Natomiast w Blamouth,
w przeciwieństwie do ryb, brakowało perspektyw.
Albo się było nikim albo wypływało się w morze, łowiło ryby i zarabiało krocie.

Szczęście miała jedna z najbogatszych rodzin w mieście mieszkająca zaledwie kilka metrów od tabliczki informującej, że „ Blamouth żegna"

Rodzina Manning, bo tak się nazywali znajdowała się na samym szczycie rybackiej hierarchii, a ich ziemie rozciągały się na kilkanaście hektarów.

Mogło by się wydawać, że na tak dużym terenie wiele się działo jednak było na odwrót.

Na gospodarstwie panowała niemalże nieustanna cisza, którą sporadycznie przerywało pojedyncze „ ko, ko," , „ iha ha" czy „ mu...", a najgroźniejszym co mogło się tam wydarzyć było wdepnięcie w krowi placek.

Na pierwszym i jedynym piętrze wielopokoleniowego domu rodziny Manning znajdował się pokój, w którym ,pomimo późnej pory, a było już grubo po północy, świeciło się światło lampki nocnej.

Ta znajdowała się na biurku córki właściciela domu, osiemnastoletniej Tamory.
Dziewczyna z największym zapałem jaki dała radę w sobie znaleźć rysowała właśnie „portret" swojego konia, a konkretniej klaczy, o imieniu Casablanca.

Stan otoczenia na gospodarstwie sprzyjał nastolatce.
Sprzyjał w czasie przeszłym dopóty dopóki ciszy nie przerwał przeraźliwy huk.

Dziewczyna podskoczyła z przerażenia i wyjrzała za okno, gdzie dostrzegła straszny widok.
Stara, drewniana szopa stanęła
w ogniu.
Trzeba było zareagować od razu.

Tamora zbiegła na parter, gdzie wszyscy już byli postawieni w stan najwyższej gotowości. To znaczy prawie wszyscy, bo babcia i ciotka nastolatki biadoliły jaka to tragedia miała miejsce. Natomiast dwaj kuzyni osiemnastolatki zabrali piasek gaśniczy i koce po czym wybiegli na zewnątrz.

- Weź gaśnice i dołącz do nas.- do czarnowłosej nastolatki zwrócił się jej ojciec po czym pobiegł do swoich siostrzeńców.

Brunetka ściągnęła gaśnice z wieszaka i ruszyła w kierunku drzwi wyjściowych, gdy dostrzegła, że dym i ogień nad szopą zmieniły kolor na zielony.

Zaniepokojona takim stanem rzeczy, Tamora wzięła ze sobą jeszcze myśliwską strzelbę i dopiero wtedy pognała w kierunku płonącego budynku.

Ugasić szopę było ciężko, gdyż dym niemiłosiernie drapał w oczy i gardło,
a ogień parzył nieosłonięte ubraniem części ciała.
Na szczęście w czwórkę, członkom rodziny Manning udało się to zrobić. Dopiero wtedy dostrzegli, że w dachu zieje wielka dziura.

- Chodź.- ojciec Tamory, Paul złapał ją za ramię i z całej siły kopnął w drzwi prowadzące do wnętrza zgliszczy.

- Mądra dziewczynka.- dodał wskazując na strzelbę po czym wraz z nastolatką weszli do środka.

Oboje zamarli widząc kto „ ich odwiedził".

Na samym końcu pozostałości szopy znajdował się Loki.
Osiemnastolatka dobrze wiedziała kim był ten człowiek. I wiedziała, że miesiąc wcześniej zniszczył pół Manhattanu. Jego twarz była dosłownie w każdej telewizyjnej stacji średnio częściej niż raz dziennie.

Czując możliwe zagrożenie, brunetka odbezpieczyła strzelbę i wycelowała
w boga kłamstw. W odpowiedzi na to, on uśmiechnął się szyderczo.

- Czy naprawdę wydaje ci się, że coś mi tym zrobisz śmiertelniczko?- spytał, spoglądając na dziewczynę z pogardą.

Wtedy, ku zdumieniu nastolatki, Paul Manning chwycił broń i oddał strzał
w stronę intruza. Tamora zamarła widząc krew wypływającą z ramienia Kłamcy.

- Proszę, proszę...- powiedział ojciec czarnowłosej- A ponoć bogowie nie krwawią...-

Wtedy do szopy weszli kuzyni osiemnastolatki.
Właściciel gospodarstwa nakazał im przykuć Lokiego do betonowych fundamentów za pomocą metalowych obręczy i łańcuchów, którymi normalnie pętało się bydło.

Luke i Brendan, bo tak siostrzeńcom mężczyzny było na imię, wykonali polecenie wuja bez żadnych dyskusji.

- Zamierzasz, go tu tak po prostu zostawić?- zapytała córka Paula- Przecież... przecież jest ranny...-

- No i? Stanowi zagrożenie. Może to nauczy go nieco moresu, o ile przeżyje.- mężczyzna zaśmiał się- Aha i nie waż się tu przychodzić, rozumiesz, Tam? Nie wolno ci od tego pory wchodzić do "szopy", bo inaczej...-

- Tak tato.- wtrąciła nastolatka- Nie wolno mi wchodzić do szopy.-

- Grzeczna dziewczynka.- skwitował Paul.
---------------------------------------------
Blamouth* miejscowość fikcyjna, nie ma po co googlować.

||Mine god of mischief|| marvel ffOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz