08 | Maksym Szewczuk

911 136 40
                                    

Zachodziło słońce, oni mijali kolejne promienie październikowego światła, a jej włosy wyglądały pięknie w złocie i rudości.

Powietrze znów pachniało jak wczesna jesień (chłodno, wilgotno i łagodnie), a on czuł, jak jej skóra przy jego skórze pachniała jak „Pani Walewska”, mydło i zakurzona muzyka.

Spojrzał w jej oczy, które tamtego dnia wyglądały jak wczesne kasztany; widział jej uśmiech, który wyglądał jak wspomnienie lata, wielkich miłości i pocałunków na klatkach schodowych i cały czas miał ochotę wyrywać z jej ust kolejne słowa i kolejne chwile milczenia.

Położył dłoń na jej kolanie, momentalnie wyczuwając na nim gęsią skórkę. Zamknął okna białego „malucha” i lekko potarł jej miękką, chłodną skórę swoją szorstką, ciepłą dłonią.

— Mam bluzę na tylnym siedzeniu. Jak chcesz to ją weź.

Odpięła pasy i wychyliła się w poszukiwaniu ubrania. Po chwili już siedziała na miejscu w wielkim, zielonym ciuchu. Miała swoje krótkie, potargane włosy, a on chciał ją tylko całować.

Malutki, pełen śmieci samochód furkotał jak kosiarka, latarnie rozlewały się w jedno światło na poboczach, a przed nim była pusta droga i kilometry niczego.

Jechali do oddalonej o godzinę drogi wsi pod Warszawą. Spędzali tam długie, letnie weekendy, leżąc na ciepłej trawie, słuchając cykania świerszczy w nocy, ssąc źdźbła trawy i patrząc w gwiazdy, które nigdzie indziej nie były tak jasne. Chodzili po bagiennych łąkach i wydmach porośniętych sosnami, wdychali zapach drzew w Kampinoskim Parku i śpiewali spacerując po cichych ulicach.

I, mimo że lato minęło bezpowrotnie, minęły wakacje pełne wiśni w ustach i kwiatów we włosach, to on chciał być z nią w tamtym miejscu, bo to miała być wyjątkowa noc.

Raz po raz rezygnował z patrzenia na ulicę na rzecz badania wzrokiem jej brązowych piegów na bladej skórze, długich rzęs i palców wybijających nieznany rytm na każdej wolnej powierzchni. Miała na sobie białą sukienkę, którą sama uszyła, choć to nie była gorąca lipcowa noc z jej dusznym powietrzem i spoconymi dłońmi. Wyglądała przepięknie.

— Po co tam jedziemy? — zapytała kolejny raz, gwałtownie obracając się w stronę chłopaka.

Nastia Różewicz miała wiele dobrych cech, ale poza nimi była również niezwykle niecierpliwa.

— Żeby spędzić razem czas.

— Dlaczego nie mogliśmy spędzać razem czasu w Warszawie? — Przygładziła włosy, przeglądając się w szybie samochodu. — Wiesz, że kocham tę wieś, ale mam trudny test z rosyjskiego w poniedziałek.

Maksym zacisnął palce na kierownicy, starając się nie zacząć krzyczeć. Był zdenerwowany tak bardzo, że jego skóra płonęła, serce szalało, a w gardle rosła chęć wypowiedzenia tych ważnych słów.

Chciał, żeby Nastia Różewicz została jego żoną.

Kochał ją tak bardzo, że to uczucie oślepiało go, otumaniało i sprawiało, że był szczęśliwy; tak naprawdę. Kochał jej zapach, dźwięk jej głosu i fakturę jej ciała. Kochał to, jak mówiła i to, o czym mówiła. Kochał rzeczy, które ona kochała, kochał jej muzykę i nieśmieszne żarty. Kochał to, jak się złościła, kochał ich ciche dni i głośne noce, kochał sposób, w jaki się godziła i w jaki płakała. Kochał jej odciski na palcach, obtarte pięty, piegi na całym ciele i rozstępy na piersiach. Kochał to, jak marszczyła nos, poruszała ustami, mrużyła oczy i przegryzała policzki od środka. Kochał ją najpiękniej jak umiał; kochał ją całym sobą.

Była mu przeznaczona.

— Bo to dla nas ważne miejsce. A ty zasługujesz na ważne miejsca. — Uśmiechnął się, ściskając lekko jej dłoń. — I pomogę ci z rosyjskim. Я обещаю (tłum. obiecuję).

Słońce już zaszło, a ona zamknęła oczy, zamilkła i po chwili Maksym zauważył, że zasnęła. Lubił jej spokojny oddech wibrujący w przestrzeni między nimi, ciepłe powietrze, które wypuszczała z ust i to, jak szukała jego dłoni przez sen.

Uśmiechnął się, bo nie mógł uwierzyć, że była tutaj z nim i zasypiała przy nim na siedzeniu jego samochodu.

Był szczęściarzem.

Dojechali na miejsce około dwudziestej. Zaparkował na skraju niewielkiego lasku i uroczej łąki; na skraju własnych emocji. Był na granicy ucieczki, wrzasku godnego bohatera horroru i upadku na wilgotną ziemię pod stopami Nastii. Dziewczyna dopiero co się obudziła, co z jednej strony uszczęśliwiło Maksyma, ale z drugiej chciał, żeby spała jeszcze trochę; może cały dzień albo rok, a on nie musiałby miąć w dłoniach rąbka swojej koszulki i pocić się tak strasznie, że czuł się mokry.

— Ładnie tutaj w nocy, nawet w październiku — westchnęła, uśmiechając się do księżyca.

W jego blasku wszystko było jednocześnie sto razy prostsze i trudniejsze; wszystko było sto razy „bardziej”.

— Ładnie — potwierdził.

Zawiał wiatr, a ona drgnęła.

— Więc... Wracamy do samochodu? — zaproponowała.

Maksym Szewczuk rzadko się czerwienił, ale wtedy, gdyby nie noc, Nastia zobaczyłaby jego szkarłatne policzki. Może by się zaśmiała, a może zachwyciła. Maksym pomyślał, że nastolatki są trudne.

— Mam ci coś do powiedzenia. Tutaj, na zewnątrz.

— Dobrze. — Potarła nerwowo kark.

Wziął głęboki oddech. Dwa głębokie oddechy. Spojrzał w niebo, które było takie spokojne, że chciał umrzeć patrząc na nie. Chciał wiecznie czuć spokój.

— Kocham cię. — Jej oczy były tak czarne, jak jego, bo była noc, a w nocy wszyscy jesteśmy równi. — Jesteś dla mnie najważniejsza. I... Nie wiem. To dla mnie stresujące.

Uśmiechnęła się lekko. Wiedziała, co chciał powiedzieć, bo była inteligentna jak cholera, a on nie umiał być bezpośredni. Jednak dawała mu szansę na wyrażenie tego, co chciał wyrazić i był jej za to wdzięczny.

— Chciałbym spędzić z tobą nieskończoność czasu. Jestem tego wszystkiego pewien i mam nadzieję, że ty też. — Uklęknął, a właściwie upadł na ziemię. Chciał się jej poświęcić. — Więc jeśli mnie kochasz tak, jak ja to robię, albo choć na tyle, żeby wyjść za mnie bez pierścionka i kwiatów, to zrób to proszę. Ziemia jest twarda, mokra i zimna, tutaj bardzo wieje, a ja trzęsę się ze stresu i chciałbym usłyszeć coś twojego. I zanim odpowiesz to wiedz, że jeśli będziesz chciała to kupię ci wszystkie pierścionki i kwiaty świata, po prostu to jest spontaniczne. Przepraszam, że nie w Paryżu, ale...

— Jesteś chory, Maksym! — zaśmiała się Nastia, a ona śmiała się najładniej na świecie. — Nie chcę od ciebie niczego więcej, niż mam.

— Więc to znaczy...

— Tak! — wrzasnęła, a po jej policzkach spływały łzy.

Nie widział ich, dopóki nie uklęknęła naprzeciwko niego. Całował jej mokre policzki, a ona całowała jego mokre policzki, całowali swoje cienkie powieki i drżące usta. Na końcu on, zamiast pierścionków, ozdobił jej palce rzędami czułości. Kochał jej krótkie paznokcie, kochał jej trzęsące się ciało i to, jak mógł chwycić ją w ramiona, zanieść do samochodu i przytulać nieskończoność czasu. Czuł szybkie bicie jej serca pod sukienką i kochał ją całą.

Była jego pięknem, poznaniem i światłem. Chciał trwać przy niej wiecznie.

Nie wiedział, że wieczne miłości nie są mu pisane.

Całą noc leżeli na jego łóżku i patrzyli w sufit. Było pięknie. Dobrze było wiedzieć, że nie trzeba wcale krzyczeć i przeżywać cierpienia; że mogli teraz umrzeć będąc kimś albo nie będąc nikim. Przeżywali szekspirowskie uczucia i mogli o nich milczeć, bo wokół nich była noc, a ich umysły miały w sobie wszystkie mądrości i losy świata. To było pełne współodczuwanie w pełni księżyca.

Oblizał swoje usta patrząc na jej usta. Były słone od łez.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz