11 | Florian Stępnicki

792 128 26
                                    

Miał iść do wojska, ściąć czekoladowe włosy do samej skóry, pozbyć się kolorowych koszul i za dużych butów. Gdzieś między jednym odznaczeniem a drugim miał poznać dziewczynę o długich warkoczach i talencie do gotowania, a potem wziąć ślub i wychować syna na kogoś lepszego niż on sam. Taki był przecież plan.

Jednak zamiast tego w głowie niezgrabnie wysokiego i tyczkowatego chłopaka o pięknej twarzy z mądrością drżącą nieśmiało w przestrzeni pomiędzy brwiami kwitły inne plany.

W spoconych z nerwów palcach ściskał nieprzerwanie ołówki. Szkicował fryzury.

Ścinał długie pukle wyimaginowanych modelek i farbował lśniące kosmyki modeli. Fikuśnie zakręcał grzywki, golił tyły i podpinał góry. I myślał o tym, jak bardzo chciałby robić to wszystko, zamiast ołówka trzymając w dłoniach fale i loki żywych ludzi. Chciałby rozmawiać z klientami podcinając im końcówki i widzieć ich uśmiechy na twarzach, kiedy dotykają misternych fryzur.

Chciałby tworzyć nowe wizerunki, słuchać fascynujących historii, które na długich płaszczach przynosiliby do jego salonu kolejni goście i wkładać do kieszeni dżinsów z kolorowymi haftami pieniądze otrzymane za dobrze wykonaną pracę.

Jednak plan był inny. Zamiast haftów miały być odznaki i medale, zamiast nożyczek i grzebieni — karabin. Zamiast włosów i farby na fartuchu — krew i błoto na mundurze.

Florian Stępnicki kochał swoich rodziców i był wzorem idealnego syna. Mądry, odważny, silny chłopak. Posłuszny poleceniom ojca i troszczący się o zdrowie matki. Dążył do kolejnych wyznaczonych przez rodziców celów; wytrwały i uparty. Można powiedzieć, że dzielił z nimi swoje marzenia i pasje, a oni nagradzali go słabymi uśmiechami i pobieżnymi klepnięciami w ramię. Jednak Florian nie narzekał. Chciał być dobry dla rodziców.

I to wcale nie tak, że dla nich stawał przeciwko sobie. Tak naprawdę czasami myślał, że umysły jego i rodziców posiadały jakieś niewidzialne połączenia, bo doskonale znał motywacje ich kolejnych poleceń i miał zamiar się do nich dostosowywać.

Jednak to jedno marzenie, największe z możliwych, najbardziej niezgodne ze wszystkim, czego uczył się wcześniej objęło jego umysł tak, że rodzice nagle stali się wrogami stojącymi na drodze do szczęścia.

Kiedy dowiedzieli się o pasji syna, nazwać ich niezadowolonymi byłoby niedopowiedzeniem. Byli wściekli i zakazali Florianowi nawet myśleć o lekkich nożyczkach i tubkach z cuchnącymi farbami. Florian Stępnicki miał zostać żołnierzem. Taki był przecież plan.

W niedzielę po południu było zimno. Lód skuł cieniutką warstewką chodniki, a na dole szyb w pokoju Floriana pojawiły się nie wiadomo skąd kropelki wody. W powietrzu drżały pierwsze nuty „No Woman No Cry” Boba Marleya, którego kasetę Florian znalazł gdzieś w pokoju rodziców.

Siedział na łóżku i leniwie przewracał strony podręcznika od historii, raz po raz poprawiając opadające na czoło kosmyki przydługich włosów. Była godzina czternasta dziewięć, Bob Marley zaczął wyśpiewywać refren swojej kultowej piosenki, a Florian Stępnicki ziewnął szeroko, kiedy zadzwonił telefon w przedpokoju. Chłopak zdjął nogi z łóżka w całkowicie standardowej kolejności: prawa, lewa. Ruszył do drzwi pokoju, szurając skarpetkami w paski o błyszczącą podłogę. Otworzył drzwi, przeszurał stopami po mieszkaniu i odebrał telefon.

— Florian?! — Usłyszał zdyszany, spanikowany głos.

— Tak.

— To ja, Ignacy — wyrzucił z siebie tenże głos. — Romeo jest w szpitalu. Ktoś go pobił.

Pierwsza myśl Floriana była idiotyczna i postanowił nigdy się do niej nie przyznawać. Przez jego głowę przeszło pytanie, dlaczego w pierwszej kolejności wie o tym Ignacy, a nie on. Potem pomyślał: „o Boże”, a następnie była pustka, która krzyczała w jego głowie zbyt głośno, by mógł ją chwycić.

Romeo Gmaj był w szpitalu, bo ktoś go pobił. To śmieszne. To nieprawdopodobne. To wręcz irracjonalne. Romeo nie był jednym z tych chłopaków, którzy wdawali się w bójki, rozbijali butelki na głowach przypadkowych kolesi i całowali czyjeś dziewczyny. Był dobry, może nawet najbardziej dobry z nich wszystkich. Nie pasował do szpitalnych pościeli, bladych ścian i lśniących kroplówek.

— Złapali tego, kto to zrobił? — Głos Floriana był zaskakująco spokojny, biorąc pod uwagę chaos w jego głowie.

— Nie. Romeo nie pamiętał nic z tamtej nocy. Czekamy, aż sobie coś przypomni. Niedługo przyjedzie milicja. — Ignacy wydawał się mocno zdenerwowany.

— Długo o tym wiesz?

— Jego mama do mnie zadzwoniła. Mój numer był zapisany jako jeden z pierwszych na jego kartce z kontaktami. Miałem poinformować jego najbliższych przyjaciół. Wiem dopiero od jakiejś godziny. Został znaleziony nad ranem; jego mama dopiero teraz zaczęła informować rodzinę o jego stanie. Jest roztrzęsiona.

Ignacy też był roztrzęsiony i Florian czuł tę nutę, która drżała na końcu jego języka. Ignacy płakał zanim do niego zadzwonił. Florian pomyślał, jak długo musiał płakać, skoro wciąż brzmiał, jakby był oceanem.

— Który szpital?

— Maryi Panny na Pradze.

— Jadę.

Florian wyglądał jak kolorowa smuga na mlecznym szkle. Wpadł na duszny korytarz przesycony zapachem detergentów ubrany w zieloną czapkę i czerwony płaszcz, zostawiając mokre ślady na lśniących kafelkach. Stare, brzydkie pielęgniarki w niedopasowanych uniformach wskazywały mu ruchami nieproporcjonalych głów kierunek do odpowiedniej sali, słysząc jego głośne krzyki: „Romeo Gmaj, dzisiaj przywieziony”.

Biegł, ślizgając się i potykając o własne nogi. Przyspieszył, kiedy zobaczył siedzącego na śmiesznie małym taboreciku Ignacego.

Ignacy był przygarbiony, opierał łokcie na kolanach, a jego kręcone, piaskowe włosy opadały w smutnych, matowych strąkach po obu stronach jego drobnej buzi.

— Hej — rzucił Florian, ściskając krótko jego nieprzyjemnie chłodną dłoń swoją nieprzyjemnie chłodną dłonią. — Romeo jest w środku?

— Zabrali go na jakieś badania.

Florian skinął głową i przysiadł bezszelestnie na taborecie obok Bachińskiego.

Zastanawiał się, ilu ludzi umarło w tych salach i na tych korytarzach. Dla ilu ludzi ostatnim co widzieli były mopy sprzątaczek, oślepiające, białe światła żarówek czy pajęczyny w kątach pod sufitem.

— Jak się czuje?

— Wszystko go boli. Jest nieźle obity. Ma połamane żebra, coś z żołądkiem i być może wstrząs mózgu. Ale wyjdzie z tego. — Ignacy brzmiał, jakby uspokajał samego siebie.

— Na pewno. To w końcu silny facet, nie to co my — uśmiechnął się Florian. — A co do facetów: powiedziałeś już rodzicom?

— Nie miałem kiedy.

Stępnicki postanowił zostawić ten temat, ponieważ na horyzoncie zamajaczyła postać Romeo na wózku inwalidzkim. Wyglądał okropnie w białej koszuli, z kwitnącymi na ciele kolorami. Był fioletowy, szary, żółty, pomarańczowy i granatowy. Miał tak okropnie zmęczone oczy, załzawione i podpuchnięte, że Florian miał ochotę się nad nim rozpłakać. Jednak zamiast tego uśmiechnął się najszczerzej jak potrafił i zagadnął:

— Hej, jak się czujesz?

— Hej. Tak jak wyglądam — wychrypiał Romeo, uśmiechając się blado w odpowiedzi.

— Barwne życie, co?

— Bezsprzecznie. — Zaśmiał się cicho i charcząco, zaraz potem kaszląc.

— Wracaj już do łóżka, staruszku. — Florian delikatnie poklepał chłopaka po ramieniu, starając się nie wywołać u niego bólu. — Ja tylko skoczę po kawę. Chcesz coś?

— Nie. Zresztą chyba niczego nie mogę jako kaleka pierwszej klasy.

— Tylko kaszki i papki. — Wyszczerzył się Florian. — Zaraz wracam.

Jednak zamiast do malutkiej kawiarenki Florian poszedł do równie małej łazienki. W kabinie było cicho, światło było cieplejsze i bardziej wygaszone. Zsunął się w dół po chłodnej ścianie.

Zastanawiał się, ile on będzie musiał płakać, żeby pozbyć się z siebie całego oceanu.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz