10 | Romeo Gmaj

881 133 40
                                    

Kiedyś nie imprezował zbyt często. Sam nie wiedział, dlaczego. Może nie miał z kim, może nie miał jak, a może po prostu nie miał ochoty. Jednak ostatnio alkohol smakował jakoś lepiej, papierosy zaczęły pasować do miejsc między palcami, a muzyka zaczęła płynąć w jego głowie. Właściwie było dobrze, kiedy w głośnikach dudnił głos Freddiego Mercury'ego, ludzie wybiegali na malutkie parkiety i sunęli na śliskich deskach wrzeszcząc pokracznie słowa refrenów.

Romeo Gmaj lubił tańczyć, lubił Queen i nawet lubił ludzi. A ludzie nawet lubili Romea.

Jednak Romeo nie chodził na imprezy ze względu na taniec, muzykę czy znajomych, ale ze względu na Marynę Banaszczyk. Od kiedy w sierpniowym upale trzymał jej włosy, patrzył na blade, błyszczące od potu policzki i rozmyślał nad kolorem jej włosów nie mógł o niej zapomnieć. Szczerze mówiąc — nie chciał o niej zapomnieć.

Chciał ją poznawać, bo była inna. Świetnie się uczyła i upijała się do nieprzytomności na dyskotekach. Miała stalowy wzrok i cięty język. Brnęła przez korytarze jak przez spienione wody i rzadko się zatrzymywała. Była żywa, istniejąca, prawdziwa. Była zagadką, którą on chciał rozwiązywać całe życie, a przynajmniej tyle czasu, ile ona by mu pozwoliła.

Ignacy Bachiński tego nie rozumiał. Sam zostawiał zapłakane piętnastolatki w zmiętych pościelach i chodził po Warszawie w środku nocy. Owszem, często szalał na punkcie kogoś lub czegoś, uwielbiał, wpadał w obsesję, pogrążał się, ale nigdy nie kochał. Nigdy nie chciał robić niczego powoli. Ignacy szybko całował, szybko rozkochiwał, szybko zostawiał, szybko cierpiał. Szybko zaczynał i szybko kończył. Bajki tego chłopaka były za krótkie na kochanie, zbyt gwałtowne na poznawanie, zbyt jaskrawe na ciekawość.

Nie mógł zrozumieć zauroczeń, wagi pierwszych pocałunków i dłoni ściskającej dłoń. A Romeo chciał się zakochiwać powoli, delikatnie, czule, prawdziwie.

Przyjaźnił się z Ignacym tak długo, że Bachiński nazywał go jedyną osobą, która dotarła do niego na dłużej. Znał wszystkie wady przyjaciela i te kilka pokracznych zalet, które szalały gdzieś w nabuzownym powietrzu wokół nastolatka. Ignacy był najprawdziwszą burzą, przeładowaniami i chmurami nad głowami przechodniów.

A poza tym był samotnością, zagubieniem i najgroźniejszą z nawałnic.

Romeo Gmaj obracał się w różnorodnym towarzystwie. Znał Maksyma, który miał zamiar wziąć ślub zaraz po liceum i Ignacego, który wciąż nie był w związku, ale całował więcej ciał niż ktokolwiek inny. Znał Floriana, który był chodzącą barwną plamą i Marynę, która wydawała się najzimniejszym kolorem z możliwych.

A Romeo był gdzieś pośrodku.

Czasami myślał, że tak było zawsze. Nigdy nie był szczególnie dobry ani szczególnie zły; szczególnie mądry ani szczególnie głupi; szczególnie wesoły ani szczególnie smutny. Właściwie był zupełnie zwyczajny. Raczej lubiany. Raczej normalny. Raczej nieszczególny.

Bardzo możliwe, że to dlatego najbardziej lubił ludzi, którzy byli kontrastami. Najciemniejsi jak Ignacy i najjaśniejsi jak Florian. Ludzie, którzy byli najbardziej, kiedy on po prostu był.

Imprezy, na które namiętnie chodził (i na których wciąż nie zauważał Maryny) dawały mu poczucie, że był częścią czegoś. Grupy, która śpiewa razem, tańczy razem, pije razem, jest razem. Grupy, która razem upada i wstaje; która jest młoda i głupia. Poczucie istnienia było jego ulubionym poczuciem. A istniał, kiedy znał refren piosenki The Smiths, kiedy palił na balkonie i kiedy stukał swoim kieliszkiem w inne kieliszki.

Istnienie wymagało tylko kilku zarwanych nocy, paru odtrąconych kobiet, mnóstwa niedomytych naczyń. Bycie wymagało milionów innych rzeczy, które były poza zasięgiem Romea. Więc istniał najbardziej jak mógł.

Tamtej nocy istniał trochę za bardzo. Możliwe, że to wódka była za mocna albo usta pewnej kobiety zbyt natarczywe, ale w pewnym momencie Romeo Gmaj uświadomił sobie, że nie istnieje samotnie, ale istnieje z kimś; wręcz współistnieje. Nie potrafił otworzyć oczu tak szeroko, żeby zobaczyć coś więcej niż czarne kontury, więc osoba, która zdecydowała się na współistnienie pozostawała anonimowa. Zresztą byli sami w ciemnym pokoju w mieszkaniu jakiegoś człowieka, który nie bał się parapetówek, a w powietrzu czuć było noc.

Był Romeo Gmaj i była kobieta (poznał to po miękkim ciele i kształtach, które wydawały się czule ułożone na sobie). Był zapach wódki i zapach piwa. A Romeo miał ochotę kichać.

— Odsuń się, bo cię osmarkam — wybełkotał, próbując odwrócić się od nieznajomej, która w milczeniu obsypywała jego twarz mokrymi pocałunkami.

Poczuł, jak dziewczyna przerzuca nogę z powrotem na ziemię, a zaraz potem cała na niej ląduje, nie omieszkając wykrzyknąć głośnego:

— Kurwa mać!

Romeo nie zdążył tego skomentować, bo kolejny raz coś połaskotało go w nosie. Tym razem wcale się nie powstrzymywał i głośno kichnął.

— To jeszcze nie koniec, czekaj — wymruczał w przestrzeń.

Jednak kiedy przez kolejne sekundy nie wydał żadnego dźwięku dziewczyna spod łóżka zaczęła się niecierpliwić:

— Kurwa, zasnąłeś czy co?

— Zawsze kichałem parzyście — próbował się tłumaczyć.

Po chwili uświadomił sobie, że skądś znał tamten zapach piwa, potu i mydła. Doskonale znał ostry, wulgarny bełkot i nawet kojarzył fakturę tamtej skóry.

— Maryna?!

Spod łóżka wysunęła się rozczochrana czupryna, a w bladym świetle księżyca Romeo mógł pobieżnie określić rysy twarzy tajemniczej osoby.

— Nie, kurwa, święty Mikołaj — wydyszała, próbując wdrapać się z powrotem na łóżko. — Całować cię dalej?

Romeo Gmaj nigdy nie myślał, że będzie musiał się nad tym zastanawiać. Maryna Banaszczyk była odzwierciedleniem tego, czego chciał i nawet pijany czuł przyspieszone bicie serca na myśl o jej pocałunkach na twarzy i dłoniach na ciele. Z drugiej strony Maryna Banaszczyk była kompletnie pijana (co powoli stawało się jej domeną) i Romeo naprawdę nie chciał, żeby potem miała mu za złe tamte pijackie pocałunki i dotyki.

— Nie wiem — przyznał. — Jesteś pijana.

Dziewczyna rzuciła się na poduszki z głośnym westchnieniem.

— A ja chciałam się całować. — Zamknęła oczy. — Cóż...

Romeo widział jej posklejane włosy na poduszce, skórę tak jasną, że aż przezroczystą i to, jak piękna była przysypiająca w blasku księżyca. Dotknął kosmyka jej włosów i powoli założył go za ucho. Zachrapała.

Wciąż była piękna.

Wyszedł z pokoju, czując się bardziej trzeźwy i bardziej pijany niż kiedykolwiek. Znów wokół były blade światła lampek choinkowych (idealna alternatywa świateł dyskotekowych) i lejąca się między ludźmi muzyka. Wszyscy tańczyli, skakali, śpiewali, palili i pili. Romeo już nie czuł się częścią tej grupy. Był inną grupą, innym człowiekiem. Opuszczał tamto mieszkanie jako Romeo Gmaj, którego całowała Maryna Banaszczyk, a on uratował jej godność. Wychodził z mieszkania niezaspokojony, ale spokojny. Wypełnił swoją rolę.

Chodniki były ciemne i ciche, Romeo był pijany, a jego krok był nierówny i pozbawiony prostych linii. Może to dlatego, a może dlatego, że to była Warszawa, była sobota i noc, a gwiazdy wywróżyły już każdemu ich przyszłość, ale Romeo tej nocy nie wrócił do domu.

Pierwszy cios był zaskoczeniem. Nawet nie zdążył jęknąć, kiedy nadleciały kolejne. Nie widział twarzy napastnika; czuł tylko jego pięści wszędzie, dosłownie wszędzie, a sam nie mógł nic zrobić. Był zbyt zagubiony, zbyt otumaniony, zbyt powolny.

Tamtej sobotniej nocy kogoś ciało zostało uratowane, by kogoś innego zostało skrzywdzone. W blasku wschodzącego słońca na skórze Romea kwitły siniaki, a Maryna budziła się w nieswoim pokoju bez poczucia wstydu. Nastała niedziela.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz