19 | Romeo Gmaj

733 112 26
                                    

Kiedy niebo zachodziło grafitową szarością, a powietrze zamierało w popołudniowym chłodzie, Romeo Gmaj siedział na parapecie swojej sypialni i liczył sekundy po rosyjsku.

„Odin, dva, tri..."

Czuł się spokojniejszy, gdy czas mijał w regularnych odstępach kolejnych liczb. Czuł, jakby kontrolował świat.

Myślał o Marynie, co od sierpnia było niemal jego codziennością. Codziennością stawała się tęsknota za jej ciepłymi dłońmi, za sposobem splatania słów w zdania i za tym, jak zakładała jasne włosy za idealnie proporcjonalne uszy (z pieprzykiem na lewym z nich).

Jednak od kiedy rozmawiał z przyjaciółmi o tym, co czuje do Maryny, zgubił się. Nagle jej zmarszczki w kącikach oczu, które tak uwielbiał i jej uśmiechy, które rozjaśniały szarość nieba, stawały pod znakiem zapytania.

Romeo doskonale pamiętał Marynę Banaszczyk z sierpnia i Marynę Banaszczyk z grudnia, ale nagle nie potrafił przypomnieć sobie Maryny Banaszczyk z przyszłości. Maryny, która wraca roześmiana z uczelni i ma słońce we włosach. Maryny, która życzy mu dobrego dnia przed pójściem spać, bo na śmierć zapomniała zrobić to o poranku, kiedy wybiegała z ich wspólnego miejsca, łykając zaparzoną przez niego herbatę.

Romeo Gmaj widział tylko jej błękitne oczy (które w pewnym świetle faktycznie stawały się szare), jasne włosy i dłonie; wszędzie dłonie.

Maryna oszczędzała słowa zdecydowanie bardziej niż swoją wątrobę. Wolała dotyk, a Romeo lubił, gdy jej dłonie, palce, ciało były blisko.

Lubił ton jej głosu, choć nie potrafił go porównać do niczego konkretnego. Gdy ją słyszał wyobrażał sobie morze, chłodny piasek i gorzką herbatę. Nigdy nie przepadał za żadną z tych rzeczy, ale Maryna Banaszczyk sprawiała, że każde słowo brzmiało jak obietnica.

Romeo mógł wydawać się naiwny, bo tak bardzo lubił wychwytywać obietnice i wierzyć w nie jak małe dziecko, zaciskając kciuki z niepokoju. Lubił, kiedy Maryna patrzyła na niego tak, jakby wyobrażała sobie słowo „przyszłość" osiadające na jego policzkach. Lubił, kiedy milczała, bawiąc się rękawem jego swetra i był pewien, że myślała wtedy o nich. Że w jej głowie stanowili jedność. Lubił stanowić z nią jedność.

Więc w tamten ostatni dzień grudnia siedział na parapecie i tworzył w głowie całości, łączył kawałki i starał się znów nie zgubić.

Sylwester w tamtym roku organizował Ignacy. Jego mama wyszła do państwa Aleksiewicz, więc dom pozostawał do dyspozycji dzieciaków i młodych dorosłych, którzy mieli wymalowane na twarzach pragnienie zmian.

Romeo przeciągnął przez głowę granatowy sweter, tym samym elektryzując i roztrzepując czarne włosy. Wyglądał, jakby dopiero co obudził się z trwającej kilka godzin drzemki i właściwie tak się czuł.

Na zewnątrz (i wewnątrz) było tak zimno, dom Ignacego stał właściwie na przedmieściach, a dodatkowo Gmaj obiecał Marynie, że wstąpi do niej przed imprezą.

Nerwowo spojrzał na zegar. Tak naprawdę Romeo Gmaj zawsze patrzył na zegar nerwowo. Mimo, że nigdy się nie spóźniał, upływ czasu wydawał mu się przerażający przez swoje nieubłaganie i wieczność. Tak jak się spodziewał, czasu pozostało dostatecznie dużo, aby przeczesać włosy, ubrać płaszcz i buty oraz wyjść, rzucając w przestrzeń martwe pożegnanie.

Tak więc zrobił. Sam był zszokowany tym, jak zabrzmiał jego głos, gdy życzył rodzicom szczęśliwego nowego roku. Trochę tak, jakby coś się w nim zaburzyło. Trochę tak, jakby zaczęły pękać mury.

Szedł przez Warszawę, wdychając ciężki zapach dymu, brudu i zimy. Mijał sklep z futrami i skórami, na które stać było tylko najbogatszych, tani obuwniczy z kozakami na wystawie, kilka małych sklepów spożywczych z pustymi witrynami i jeden sklep z zabawkami, który po Świętach wyglądał, jakby został opuszczony.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz