21 | Leonia Aleksiewicz

683 95 40
                                    

Leonia Aleksiewicz wciąż potrafiła jedynie posiadać ludzi tak, jak posiada się ulubione rękawiczki, doniczkę z bluszczem (nawet tym sztucznym) czy płytę z głośną muzyką. Była wspaniałą przyjaciółką, więc skąd Maryna, a zresztą, skąd ktokolwiek miał wiedzieć, że wciąż zbierała ludzi i w myślach wycierała ich z kurzu.

Układała kolejne osoby w kartoniku i robiła dziurki na tlen, ale nie za duże, bo gdyby uciekli... Gdyby uciekli, Leonia Aleksiewicz zniknęłaby ze swojego warszawskiego mieszkania i rozpłynęłaby się w smogu. A przynajmniej tak czuła, przyglądając się tym ludziom jak figurkom i gładząc ich włosy tak delikatnie, jak umiała. Tak delikatnie, żeby nie zauważyli, że są jej własnościami.

Leonia nienawidziła siebie za to, że tak szybko i silnie przywiązywała się do ludzi; tak szybko i silnie, że była w stanie dać im wszystko, a jednocześnie po kolei odbierać im ich stare „wszystko”.

Nie robiła tego z premedytacją. Po prostu chciała być dla swoich przyjaciół najważniejsza; chciała być dla nich jedynym oparciem, a jednocześnie najsilniejszym, na jakie mogliby liczyć. Chciała, żeby nie myśleli o opuszczeniu jej serca.

Maryna mówiła, że Leonia ma najpiękniejsze serce na świecie, ale czy najpiękniejsze serce na świecie może mieć osoba, którą krzywo poskładano, pokolorowano umysł i w pierś włożono skorupy?

Kiedyś Aleksiewicz miała pełne serce, dopóki nie spotkała jej: kwintesencji tragedii, straconych ludzi i oczu pozostawionych na wieczne wypatrywanie.

Leonia spotkała ją pewnych wakacji, parę lat temu. Wszystko, co miało sens zawsze działo się w lecie, bo nie istnieje nic piękniejszego i bardziej zapowiadającego zmiany niż wilgotne, gorące powietrze, pomarańczowe niebo i słodka beztroska.

Miała obcięte przed ramiona włosy, które tamtego lata były szmaragdowe i miała muzykę na ustach. Cały czas śpiewała; śpiewała tak często, że ludzie zastanawiali się, kiedy brała oddech. To właśnie dzięki niej Leonia znalazła, a więc i pokochała, muzykę.

Gloria nie była z Warszawy. Gloria była znikąd. Prawdopodobnie spłynęła z Nieba, by łamać śmiertelnikom serca; być może karała grzesznych jeszcze za życia. Leonia przy niej czuła się jak największa z nich.

Gloria miała krótkie paznokcie, jasne horyzonty i czarny rower (Leonia była pewna, że dziewczyna ukradła tamten rower, ale nie śmiała o tym wspominać).

Ona tak bardzo chciała żyć, a tak bardzo nie umiała; równie nieodpowiedzialna i dziecinna, co piękna. Gdyby wychowywała się w dwudziestym pierwszym wieku, to o niej Lana del Rey pisałaby swoje piosenki.

Tamten dzień był potwornie gorący. Pachniało trawą, rozgrzanym betonem i dymem. Leonia wachlowała twarz poranną gazetą, a Gloria patrzyła jej w oczy i mówiła same piękne rzeczy. Rzeczy, o których nie pisze się już książek; rzeczy, o których nie śpiewa się piosenek ani których nie mówi się na głos. Ale Gloria je mówiła, bo była dzika i czarująca, a Leonia była młoda i zauroczona nieokiełznaniem i odwagą.

Kto by nie był, gdyby tylko usłyszał szept Glorii o szmaragdowych włosach i parkowych stokrotkach między zębami...?

Leonia tamtego lata mówiła: „że ty się nie boisz Boga!” i dużo się modliła.

Modliła się o spokój ducha Glorii, ponieważ miała tak piękne imię i tak dobre intencje, i o to, żeby Gloria została w Warszawie.

Żadna z modlitw nie została wysłuchana.

Ostatniego dnia wakacji Gloria stała na peronie, a Leonia stała przed nią i miała łzy w oczach. Był też pociąg, inni ludzie (niektórzy je potrącali), były głosy, gwizdy, komunikaty; był kurz i było sierpniowe słońce, ale to wszystko zostało na granicy świadomości. Była Gloria i była Leonia.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz