20 | Maksym Szewczuk

749 96 23
                                    

Nie chodziło wcale o Nastię Różewicz. Nie chodziło o Flawię ani nawet o samego Maksyma.

To chyba był styczeń i chyba chodziło o śnieg, mróz, o szron i dom jego narzeczonej, który znał jak własną kieszeń. Chodził po nim boso, bez koszulki, bez wstydu, bez niej. Ona siedziała przy pianinie i grała, a jej dźwięki stale huczały mu w uszach. Znał każdą jej nutę na pamięć; znał każdą wymuszoną pauzę, każde drgnięcie. Kiedy zamykał oczy widział jej skupioną twarz z krótkimi włosami o odcieniu kasztanów leżących w cieniu drzew i jej palce na klawiszach. Jeden podążający za drugim.

W styczniu Maksym Szewczuk nie umiał być wesoły. Sam nie wiedział, dlaczego. Miał przy sobie wszystko (oprócz rodziców; ale ich nigdy nie było), a jednak było zimno; zimniej niż wcześniej. Nastia milczała nad jego uchem, a on nie potrafił się zmusić, żeby słuchać jej milczenia. Nie potrafił tkwić przy niej i patrzeć na jej nuty zapisane na milionach kartek. Nie potrafił już więcej oddychać tym samym powietrzem co ona i nie wiedział, dlaczego.

Kochał ją, ponieważ nie było powodu, dlaczego miałby tego nie robić. A jednak ona była w swoim pokoju, a on siedział przy stole w kuchni i beznamiętnie mieszał łyżeczką w zimnej herbacie, myśląc o niej i o sobie (ale nie o nich).

Wtedy zadzwonił dzwonek i zanim Maksym zdążył otworzyć, ktoś pociągnął za klamkę. W drzwiach kuchni Nastii Różewicz stanął Ignacy Bachiński. Ignacy Bachiński był czymś, co z chwilą swojego pojawienia się zaczęło uwierać Maksyma Szewczuka. W życiu Maksyma była Flawia, była Nastia, byli rodzice, ale Ignacy był tylko gdzieś na skraju myśli, poza chęcią poznania. A teraz stał w drzwiach, patrząc na jego zimną herbatę i wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć.

Jednak ubiegła go Nastia ze swoim:

— Maksym, zaparz mu herbatę! Ignacy, zaraz zejdę, chwila!

I Maksym zaparzył mu herbatę, a potem usiedli przy stole i patrzyli na leżącą na nim książkę z reprodukcjami obrazów.

Ignacy powoli przesunął przedmiot w swoją stronę i zaczął kartkować ze skupieniem na twarzy. Przesunął palcem po „Kobiecie w zielonej sukni” Claude'a Moneta.

— Ładnie im w zielonym. Kobietom.

— Ładnie — potwierdził Maksym.

Zastanowił się, czy Nastia nosiła zielone ubrania. Na pewno nosiła, ale póki co miał w głowie tylko Moneta malującego swoją przyszłą żonę ubraną w szmaragd. Ciekawe, czy Camille była dla Claude'a tak samo piękna, jak Nastia była dla Maksyma.

A potem Ignacy otworzył książkę na obrazie „Sun in an Empty Room” Edwarda Hoppera i Maksym uświadomił sobie dwie rzeczy, choć jeszcze tego nie wiedział.

Po pierwsze, nie ma nic bardziej ulotnego niż słońce oblewające pusty pokój. Po drugie, nie ma nic bardziej niebezpiecznego niż oglądanie z kimś sztuki.

Nastia zbiegła po schodach, gdy słońce zaczęło blednąć na obrazie. Kiedy była już w kuchni, Maksym poczuł, że pokój trochę bardziej opustoszał.

— Chodź na górę. Ja w porównaniu do ciebie umyłam pianino. — Żartowała, spinając krótkie pasma spinką z biedronką.

Ignacy poszedł i Maksym został sam z zimną herbatą, pustym pokojem i bladym słońcem.

Ignacy Bachiński wyszedł z domu Nastii dopiero późnym popołudniem, kiedy Maksym leżał w salonie, oglądając (po raz setny) książkę z obrazami. Zszedł po schodach między van Goghiem a Dalim; zamknął za sobą drzwi między Dalim a Picasso. Maksym Szewczuk patrzył na obraz Picasso dłużej, niż by sobie tego życzył.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz