Epilog

891 107 46
                                    

Było naprawdę gorąco. W czerwcu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego roku żar lał się z niemal bezchmurnego nieba, ciepły wiatr roznosił wokół zapach rozgrzanego betonu, a w powietrzu pomiędzy budynkami grała drżąca nuta ekscytacji rozpoczynająca całą symfonię lata.

Ignacy Bachiński siedział przy pianinie, pozwalając sobie na czerpanie gęstego powietrza i rozpoczynających się wakacji każdą komórką ciała. Miał na sobie jedynie szorty i myślał, że chciałby, żeby było już po wszystkim.

Chciałby, żeby był sierpień, bo sierpień zawsze był kończący i pomarańczowy, a czerwiec był zielonożółty jak łąki za boiskami i tak samo jak one tajemniczo zarośnięty chwastami, które sprawiały, że nie można było odnaleźć stokrotek, maków i mleczy.

W czerwcu Maksym Szewczuk i jego żona („żona”; to słowo było takie twarde i dorosłe; brzmiało, jakby znaczyło tyle samo ile słowo „kredyt”, „mieszkanie” czy, choć Ignacy nie chciał o tym myśleć, „dzieci”) wyjechali na „miesiąc miodowy” (który, gwoli ścisłości, był „dwutygodniem miodowym”) nad morze.

A Ignacy został w domu, rozgrzanym od słońca, głośnym od śpiewu ptaków i od uderzeń palców o klawisze. Tak, Ignacy Bachiński grał. I to grał głośno, intensywnie i tak wściekle, że wydawało się, że jeszcze chwila, a wyszarpie wszystkie klawisze, jeden po drugim.

Nuty pozostawały takie same jak zwykle, ale emocje zmieniły się nie do poznania. Jego złość i żal wydawały się krzyczeć z każdego utworu tak głośno, że całe osiedle trzęsło się w fundamentach.

W czerwcu Ignacy Bachiński miał brudne włosy poskręcane w nieładzie, spocony tors i ramiona, i drżące palce, które prawie wydzierały kartki z zeszytów. I te oczy, najsmutniejsze z najsmutniejszych, lśniące jak w gorączce i rozbiegane, jakby chciały uniknąć jakiegokolwiek kontaktu.

Zostawało mu tylko grać, więc grał, szukając w tym wyjścia, rozwiązania, może ulgi.

Ale grając miał przed sobą zmarszczki w kącikach oczu Maksyma, gdy ten się śmiał i jego czekoladowe włosy, szerokie barki, ostro zarysowaną szczękę, te wszystkie półuśmiechy, które sprawiały, że Ignacy wyobrażał sobie inne zakończenie.

Grał i widział, jak Maksym tańczy z nią ubraną w biel w rytm wybijany przez Bachińskiego, jak ona się śmieje i, Boże, on też. On też się śmieje, on ją kocha, ściska jej dłoń. Obiecuje jej dużo więcej niż mógłby obiecać Ignacemu, ale Ignacy wcale nie chciałby obietnic. Chciałby tylko mieć go przy sobie, grać dla niego i oglądać z nim obrazy. Patrzeć z nim na autoportrety Fridy Kahlo i tańczyć do Mozarta.

Grał, nie mogąc powstrzymać łez bezradności. Chciałby, żeby Maksym Szewczuk chociażby udawał, że to było coś więcej. Chciałby, żeby poudawał dla niego ostatni raz, że te dłonie na policzkach, te potajemne pocałunki, te wspólne zachwyty mają znaczenie.

Dłonie zamarły mu nad klawiszami, a szloch wstrząsnął całym ciałem. Skulił się na stołku, pozwalając sobie na dreszcze i histeryczne wciąganie gorącego powietrza. Czuł, jak pali go każdy mięsień, każde ścięgno, każda komórka. Przegryzł wargę i zacisnął powieki.

I nagle przypomniał sobie ją. Flawię Miakisz, która już tak dawno się nie śmiała, a przecież pamiętał, jak pięknie potrafiła to robić. Pamiętał jej dłonie, delikatne rysy twarzy, wiecznie spragnione usta i jej energię, kiedy tańczyła do piosenek Cher i wydawało się, że nigdy nie przestanie czerpać radości z każdego dźwięku i każdego drgnienia własnego ciała.

Flawia Miakisz była przecież żywym szczęściem. A Ignacy Bachiński zdeptał to szczęście jak niedopałek papierosa. I nawet nie czuł wyrzutów sumienia, kiedy ona patrzyła na niego tym wzrokiem, w którym odbijała się tęsknota tak wielka, że powinna go przygnieść. Ale nie przygniatała, bo Ignacy był egoistą i nie kochał Flawii, więc nie potrafił wyobrazić sobie, że ona mogłaby go kochać; mogłaby go potrzebować i śnić o nim każdej cholernej nocy, kiedy pobudka oznaczała tylko silniejsze poczucie braku. Więc Flawia nie chciała się budzić już nigdy bez niego, a jednak wciąż to robiła, chcąc, by zamiast słońca mogła widzieć jego lśniące oczy, piaskowe włosy i czuć jego gorącą skórę przy policzku.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz