12 | Ignacy Bachiński

758 129 15
                                    

W sobotę, piętnastego listopada tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego roku Warszawski Klub Inteligencji Katolickiej zadecydował, że nie wydeleguje swojego przedstawiciela do Rady Konsultacyjnej, co zostało powszechnie uznane za jej bojkot.

Panowie w garniturach, którym w oczach błyszczała chęć wielkiej kariery, rozmawiali o tym stojąc w kolejce do sklepu przed siódmą rano. Dopiero wstawało słońce delikatnie muskając warstewkę mrozu, którą nałożyła noc, a oni już ściskali w dłoniach teczki i pomięte kartki na mleko.

Ignacy Bachiński słyszał, jak kilku z nich cicho zaśmiewało się z najświeższego kawału:

— „W sklepie warzywnym klient prosi o jedną brukselkę” — zaczął mężczyzna, którego wielki brzuch niemal rozsadzał guziki koszuli. —
„– Jedną? – dziwi się sprzedawca.
– Tak, bo to do gołąbków z przydziałowego mięsa” — dokończył, już niemal dusząc się ze śmiechu.

Jego wielki brzuch i sumiasty wąs podskakiwały za każdym razem, kiedy przypominał sobie kolejne kawały i zabawne anegdoty.

Ignacy Bachiński pomyślał, jakie to gorzkie; tak śmiać się z żartów o własnym losie, tak żartować o brukselkach, kiedy samemu jadło się wodziankę lub „zupę nic” trzeci dzień pod rząd.

Przestąpił z nogi na nogę, pocierając dłońmi o poły filcowego płaszcza.

Było naprawdę zimno, sklepy miały być zamknięte jeszcze przez przynajmniej pół godziny (Ignacy miał szczerą nadzieję, że pani Kasia nie zaśpi na otwarcie, co zdarzało jej się niezwykle często), a on chciał wrócić do łóżka chociażby po to, by rozgrzać zmarznięte kończyny. Kto to widział, żeby ruszać na zakupy w sobotę przed świtem?

Ignacy nie musiałby tego robić, gdyby nie to, że jego mamie zabrakło waty. Bachiński nie do końca rozumiał działanie kobiecego (pewnie także męskiego) organizmu, ale wiedział, że krew trzeba tamować, a przynajmniej sprawiać, żeby krwawa ścieżka nie pozostawała na każdej wolnej przestrzeni.

Gdzieś słyszał, że w Stanach Zjednoczonych były już podpaski przylepiane do majtek, ale tak naprawdę nie czuł się do końca dobrze w tym temacie, by go zgłębiać.

Nawet kupno waty było dla niego kłopotliwą sytuacją. Wszyscy zawsze doskonale wiedzieli, po co się ją kupuje, a czerwony na twarzy i szyi nastolatek mamroczący pod nosem: „opakowanie waty, proszę” był idealnym pretekstem do uśmiechów, ukradkowych spojrzeń, a nawet tekstów w stylu: „powodzenia, chłopcze”. A wtedy Ignacy miał ochotę zakopać się pod ziemię.

Tamtej soboty powodów do tego, by zakopać się pod ziemię było jeszcze więcej. Oprócz kupna waty można było wymienić pierwszą lekcję pianina z Nastią Różewicz, z którą do tamtej pory nawet nie witał się na korytarzu. Od godziny piętnastej do szesnastej trzydzieści miała uczyć go grać ponoć lepiej, niż jego były nauczyciel.

Ignacy nie był co do tego przekonany. Szczerze mówiąc, wcale nie chciał grać na pianinie; ani z Nastią, ani z panem Kowalskim, ani z nikim innym. Nazywał to „kryzysem twórczym”, ale głęboko w sobie wiedział, że to nie jest nic, co przejdzie ot tak.

Zaczęło się od niego samego, poprzez Flawię Miakisz, potem doszła sprawa z Romeem, a tamtego listopadowego dnia było naprawdę zimno i szaro. Warszawa płakała.

Ignacy był zaskoczony, o jak wielu rzeczach można myśleć w kolejce do sklepu, kiedy dopiero wschodzi słońce. Wciskając dłonie do kieszeni płaszcza myślał o Romeo, który został wypisany ze szpitala i teraz leżał w domu, obolały od tamtych ciosów. Wciąż nie pamiętał nic oprócz bólu.

Ignacy nie miał wątpliwości, że dałby się za niego pobić. Romeo Gmaj był kimś, kto całym sobą rozczulał każdy typ człowieka. Nawet Ignacy Bachiński, ze swoim zdystansowaniem do świata i do ludzi nie mógł nie pokochać Romea. Ten chłopak był jak jedyna prosta linia na całym świecie, jedyny port, jedyna na świecie pewność.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz