23 | Flawia Miakisz

597 87 34
                                    

Flawia Miakisz tęskniła za ojcem, macochą, za dawnym Maksymem (o ile kiedykolwiek istniał Maksym, który wsypywał czarną herbatę do kubka i wyciągał miód z szafki, a potem patrzył z troską na jej czerwony nos i pytał, jak się czuje) i za Ignacym Bachińskim.

Tęskniła za jego piaskowymi włosami, miękkimi policzkami, za jego zapisywaniem dźwięków nad ranem, kiedy myślał, że ona nie widzi i za jego pobudkami o świcie, i za kawą, którą sączył w jej łóżku. I za tym, jak wkradał się do niej i był taki zmarznięty, a kołdra była taka ciepła i spragniona jego dreszczy, ramion, muzyki w głowie, ognia i zimna.

Tęskniła za byciem jego pierwszą osobą; za pierwszym spojrzeniem na jego nową muzykę, za pierwszym usłyszeniem jego myśli i za pierwszym wsunięciem palców między jego palce.

Tęskniła za wtulaniem twarzy w jego szyję, za wodzeniem wzrokiem po jego śpiącej twarzy, za patrzeniem na świat jego oczami i za tym, jak łamała sobie na tym serce.

Była połowa lutego, słońce było białe i zimne, i Flawia też była zimna, i nikt nie mógł tego zmienić.

Piątego grudnia Flawia Miakisz dowiedziała się, że Ignacy Bachiński nigdy, przenigdy jej nie kochał i nigdy, przenigdy tego nie zrobi. I piątego grudnia Flawia Miakisz pomyślała, że on nigdy nie patrzył na nią z tą wielką czułością, z jaką ona patrzyła na niego; i to patrzyła na niego cały czas, bez przerwy, nawet teraz.

Patrzyła na jego uśmiechy, na jego lśniące oczy, na jego przyjaciół, którzy byli jak światła wokół niego, które dawały mu prawdziwe ciepło i wszystko, czego potrzebował. I ona nigdy nie dawała mu niczego, czego on potrzebował.

Chciała być na niego zła, chciała chcieć go uderzyć i walczyć z nim na słowa i pięści, i na miliony argumentów, dlaczego ona go kochała i on też powinien ją kochać. Ale nie potrafiła, bo on tak pięknie się śmiał i wyglądał, jakby wciąż grał, a ona tak bardzo chciała, żeby Ignacy Bachiński kochał grę tak, jak ona kochała jego.

Więc Flawia Miakisz kochała Ignacego Bachińskiego i to było to, co ją określało. Była jego byłą-nieudaną, była jego życiowym błędem, kobietą, która nigdy nie powinna być kobietą.

Była zimnym szkieletem, który wychodzi z miękkiej powłoki; była bielizną, która wystaje spod zbyt krótkiej spódnicy. Była wstydliwym potknięciem w jego życiu. Pewnie nikt nawet nie wiedział, że kiedykolwiek istniał w jego życiu ktoś taki jak Flawia Miakisz; osoba, która wypłakałaby dla niego rzekę.

Flawia zwykła leżeć na łóżku, w swojej sypialni, gdy Maksym przesiadywał u Nastii i rozmawiał z nią o białym słowie na „ś”. Wtedy Flawia starała się porządkować swoje plany na przyszłość. Zaczynała od tych najbliższych; od imprez, na które nie pójdzie z Ignacym, od studniówki po wesele Maksyma i Nastii, przez swoje własne wesele. Wymazywała z pamięci wszelkie kompilacje ich imion (przechodziło jej przez myśl, że i tak wszystkie były idiotyczne), dźwięk jej imienia z jego nazwiskiem, który wypuszczała z ust, gdy była sama w domu i myślała o jego skupionej twarzy pochylonej nad zeszytem i plany na studia w jednym miejscu.

Szczypała się, gdy tylko jej serce zabiło troszkę szybciej na myśl o jego długich rzęsach i o Beatrycze, która mówi „jest słodki”, a Flawia chce spłynąć strumieniem miodu i zagarnąć go w te gęste, ciepłe ramiona, i żyć z nim, płynąć z nim, być z nim razem.

Od piątego grudnia Flawia miała w głowie wszystkich znanych jej chłopaków (nawet jej własnego, przybranego brata) przy Ignacym. Chłopaków, którzy trzymają jego dłoń i którym Ignacy Bachiński mówi słowa, dwa słowa, których nigdy nie usłyszała Flawia Miakisz.

I kiedy Flawia leżała i patrzyła w sufit, licząc na to, że Ignacy o niej myśli, a z drugiej strony na to, że nie myśli o niej wcale, bo gdyby była dla niego jedynie uwierającym kawałkiem przeszłości, to już wolałaby nie być dla niego niczym, Maksym wszedł do mieszkania.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz