18 | Florian Stępnicki

658 99 13
                                    

Jedną z ulubionych czynności Floriana Stępnickiego było upijanie się z przyjaciółmi. Picie samemu, albo co gorsza, w towarzystwie rodziny, nie sprawiało mu takiej przyjemności jak pochłanianie trunków wśród przyjaciół.

Na szczęście Ignacy i Romeo podzielali jego zdanie i z radością zgadzali się na wszelkie propozycje wspólnych wyjść.

Tamtego dnia, pod koniec grudnia, a zarazem również pod koniec roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego szóstego, Florian, Romeo i Ignacy spotkali się na ośnieżonym rynku w Warszawie.

Odczuwalnym było, że w tamtym roku temperatury sięgały rekordowo niskich wartości. Ludzie drżeli pod ciężkimi, grubymi futrami i kożuchami, a bezdomni umierali we wnękach między budynkami. Śnieg sypał niemal cały czas, od rana do wieczora, a lód skuwał chodniki, jezdnie i pobocza.

Florian przystępował z nogi na nogę, wciskając dłonie coraz głębiej w kieszenie płaszcza z kożuchem. Już nie mógł się doczekać, aż usiądzie w jakimś cieplejszym miejscu i poczuje ostry, rozgrzewający smak na języku.

— Kawiarnia czy meta? — zapytał Romeo, nasuwając czarną czapkę głębiej na uszy.

Gmaj czuł się już o wiele lepiej niż w listopadzie, jednak wciąż lekko kulał na jedną nogę (i trzymał przy sercu cichą nadzieję, że może mu to zostanie, bo czuł się przy tym jak wilk morski), a jego poobijane żebra ciasno otulały bandaże.

— Na mecie jest taniej, ale alkohol smakuje jak siki. — Ignacy potarł dłonią o dłoń.

— A w kawiarni nie mają wódki.

— Podstawowe pytanie: piwo czy wódka?

Wszyscy trzej wyrazili więcej entuzjazmu względem wódki, więc skierowali się ku ulicznej melinie.

Kolejka ciągnęła się nieśmiało, jakby zbijając się w sobie, żeby jak najmniej zwracać uwagę milicji. Meliny były nielegalne, jednak mimo to żadna ulica nie mogła narzekać na brak tego punktu sprzedaży alkoholi.

Florian zauważył, że nie zważając na godzinę siedemnastą, cała Warszawa była już nieźle podpita.

Każdy wiedział, że nie było zakładu pracy, gdzie nie popijano pod biurkami, albo całkiem jawnie, z pracownikami. W biurach dyrektorów odbywały się imprezy, po których owi dyrektorzy przewracali się na korytarzach i na czworaka kierowali się do samochodów.

W roku tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym szóstym Polska po prostu nie potrafiła być trzeźwa. Alkohol był wyjściem, pijaństwo jedynie się rozprzestrzeniało, ale wszystko toczyło się w atmosferze braterstwa. W kolejkach do sklepów, jeszcze przed trzynastą, stawali inteligenci, hydraulicy z torbami narzędzi, malarze obrazów i pokojów w poplamionych farbami strojach. I każdy stał, różne warstwy społeczne, po odrobinę ulgi. A jak kogoś nie było stać, to inni się dzielili.

I nawet młodzi ludzie, tacy jak Florian, Romeo czy Ignacy, czuli już tę polskość w gorzkim smaku alkoholu.

Meliniarki, czyli pomarszczone, przygarbione emerytki z charakterystycznym błyskiem w oczach sprzedawały kolejne butelki. Ich ruchy, mimo wieku, były żwawe i stanowcze. Wiedziały, że to co robią jest ważną częścią Warszawy. Wiedziały, że zostaną tymi, o których będą opowiadały następne pokolenia z niepowstrzymanym rozrzewnieniem.

Florian kupił trzy setki wódki i szybko wycofał się w cień.

— Gdzie idziemy? Do Ignacego?

— Mama jest w domu — zaoponował chłopak.

— Ja mam wolne mieszkanie. Możemy pójść do mnie — zaoferował Romeo.

— Twoi rodzice w ogóle się tobą interesują? — zapytał, jakby od niechcenia, Florian.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz