17 | Ignacy Bachiński

689 95 20
                                    

Ignacy Bachiński stał przed lustrem, próbując (nieskutecznie) zawiązać czerwony krawat w białe, cieniutkie paseczki. Dawno nie czuł się bardziej jak pajac, niż w tamtym momencie. Od kiedy zmarł jego ojciec, Święta spędzał jedynie z matką, ubrany w piżamę, w ostateczności w dresy.

Jednak na jego nieszczęście, państwo Aleksiewicz (a zwłaszcza pani Aleksiewicz) mieli w sobie nieskończone pokłady empatii i postanowili tegoroczną Wigilię spędzić z Michaliną Bachińską i jej kapryśnym synem. Jego mama była oczywiście zachwycona, bo przyjaźniła się z mamą Leonii od czasów szkolnych i każda chwila w jej towarzystwie była dla niej jak błogosławieństwo.

Ignacy zastanawiał się, co o tym spotkaniu przy wigilijnym stole myślała sama Leonia. Wydawała się pozytywnie ustosunkowana do Ignacego, ale co innego rozmowa na imprezie, a co innego dzielenie się opłatkiem.

Śnieg padał od rana i raczej nie zapowiadało się, żeby przestał. Wokół powstawały już wielkie zaspy. Ignacy miał cichą nadzieję, że śnieg uniemożliwi im wyjście z mieszkania i będą zmuszeni zjeść kolację składającą się jedynie z dwóch potraw, które były dopieszczane przez jego mamę od paru godzin.

Za oknem Bachiński z niepowstrzymanym uśmiechem zauważył ubranych w kożuchy, spoconych i zmarzniętych zarazem mężczyzn, próbujących skrobać szyby maluchów i wpakować do nich całą rodzinę z ich dobytkiem.

Ignacemu wpadła do głowy myśl, jak strasznie śliskie i niebezpieczne muszą być dzisiaj drogi, zapełnione mknącymi samochodami i śniegiem. Miał nadzieję, że mama odpuści sobie skosztowanie chałupniczo wytwarzanego przez wujka bimbru przed wyjazdem.

Michalina Bachińska starała się nie być złą matką, ale śmierć męża, który wcześniej słynął ze swojego alkoholizmu i głośnego zachowania, obudziła w niej drzemiącą głęboko w sercu satyrę i zamiłowanie do wszelkiego rodzaju alkoholi. A zwłaszcza do domowego bimbru, wina i nalewek.

Chłopak przezornie wsunął się do saloniku i chwycił przewiązaną wstążką, na szczęście nieotwartą butelkę. Wolał nie umrzeć w Wigilię, w drodze na oficjalną kolację.

Przy okazji rzucił okiem na włączony telewizor. „Wigilia w Towarzystwie Polonia”. Na początku pojawił się obrazek z dwójką ubranych po góralsku dzieci na drewnianym koniku. Powoli kamera się oddalała, ukazując przemawiającą kobietę z tapirowanymi, jasnymi włosami, ogromnymi okularami i czerwoną szminką na ustach.

— Czas Bożego Narodzenia to czas życzeń, spotkań i serdeczności. Dla trzynastu milionów Polaków poza granicami, czas wspomnień o starym kraju. Najsilniej wtedy odzywa się tęsknota — mówiła kobieta.

Jej głos mieszał się z głośną kolędą „Lulajże Jezuniu” z tle. Co chwila kamera rezygnowała z ujęć jej napiętej w powadze twarzy i zaczynała gładko przemykać po kartkach świątecznych leżących przed prowadzącą. Kobieta opowiadała o obrazkach na pocztówkach wysłanych przez Polaków z innych krajów; o sankach ciągniętych przez kangura i krasnalach wędrujących po sztokholmskim placu.

Ignacy pomyślał, jak wielka musi być tęsknota tamtych ludzi do Polski, że wysyłają kartki z saniami ciągniętymi przez kangura do Towarzystwa Polonia.

Może nawet uznałby te kartki oraz powagę i uroczysty ton prowadzącej za zabawne, gdyby nie „Lulajże Jezuniu”, które dodawało programowi jakiegoś wzruszającego wymiaru.

Potem nagle pojawił się chór „Sygnaturka” i ich dziecięcy śpiew wypełnił mieszkanie.

Ignacy natomiast wrócił do swojego pokoju i do znienawidzonego krawatu. Nie rozumiał tej dziwnej techniki wiązania supłów i nawet nie mógł poprosić o pomoc mamy, bo ta na zmianę biegała chaotycznie z kuchni do łazienki i z powrotem.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz