25 | Maksym Szewczuk

703 100 46
                                    

Żółte światło rozlewało się po wielkiej świątyni, lśniąc na powierzchni złotych zdobień ołtarza i ram obrazów przedstawiających Drogę Krzyżową. Chłodne, wilgotne powietrze przesycała charakterystyczna woń wody święconej i ciężkich perfum.

Czuł tę woń doskonale; w każdej komórce jego ciała grał kościelny dzwon, a święcona woda wlewała się do jego nozdrzy, siejąc spustoszenie w drżącym w oczekiwaniu ciele.

Stał przed ołtarzem, sam, mnąc nerwowo rękaw garnituru uszytego na miarę przez znajomą krawcową. Patrząc na siedzące w wysokich ławach postacie, które przecież w większości znał, czuł się bezradny i samotny jak nigdy.

Widział, jak kolorowe plamy z witraży osiadają miękko na każdym zgłębieniu ich twarzy napiętych w najwyższym skupieniu. Każdy z nich chciał, żeby było po wszystkim; żeby poszło zgodnie z planem; żeby Nastia powiedziała „tak”, i żeby Maksym powiedział „tak”.

Przyglądał się temu, jak próbowali podnieść go na duchu, posyłając w jego stronę mało przekonujące uśmiechy.

Sam Maksym stał niezmiennie, kolejne sekundy i minuty, czekając na początek i koniec wszystkiego.

I nagle poczuł, jak jego serce przyspiesza, kiedy przez drzwi bezszelestnie przemknął Romeo w idealnie skrojonym garniturze i w muszce, trzymający pod ramię ubraną w błękitną sukienkę Marynę, a potem Florian w marynarce, na której zostały wyszyte pojedyncze, niewielkie kwiaty (ku niewątpliwemu przerażeniu jego ojca) z Leonią w skromnej, szmaragdowej kreacji.

I on. Znowu on, chociaż Maksym miał cichą nadzieję, że jednak nie przyjdzie (ta nadzieja spoczywała obok innej nadziei; nadziei, że przyjdzie i to właśnie on rozwiąże wszystkie wątpliwości). Miał na sobie za duży garnitur, a dłonie pianisty, które Szewczuk tak dobrze znał, włożył do kieszeni. Maksym na moment złapał jego nerwowy, rozbiegany wzrok, jednak Ignacy nie wytrzymał kontaktu. Szybko usiadł na najbliższym drzwi miejscu i zaczął wpatrywać się w widoczne słoje na lśniącej od lakieru ławce przed nim.

Chwilę potem był zmuszony wstać, bo rozbrzmiała głośna, poruszająca do szpiku kości nuta marszu weselnego wygrywana na kościelnych organach.

Do środka weszła Nastia w długiej, białej, koronkowej sukni pożyczonej od kuzynki. We włosy miała wpięty welon z toczkiem i woalką, a na jej szyi w ciepłym świetle kościoła błyszczał sznur pereł.

Uśmiechała się tak szeroko i jasno, że nawet pod okryciem woalki Maksym mógł wyczuć jej szczęście na swoim sercu.

Do ołtarza prowadził ją jej ojciec, ściskający ją kurczowo pod ramię, jakby obawiał się, że dziewczyna potknie się na długim dywanie. Zaciskał wargi, próbując zachować zimną krew, podając chłodną od marcowego powietrzna dłoń Nastii Maksymowi. Zanim usiadł, krótko ścisnął przedramię chłopaka, jakby zawierał z nim interes o dobro córki.

Ksiądz odchrząknął i zaczął ceremonię.

Po całym kościele roznosiło się echo jego donośnego, dźwięcznego głosu. W całej postawie kapłana można było dostrzec pewne uniesienie, jakby wcale nie był to jego kolejny ślub, taki sam jak zawsze; jakby tym razem w powietrzu tkwiło coś niezwykłego.

Dla Maksyma wszędzie wokół było niezwykle, ale najbardziej niezwykła była Nastia w swojej białej sukni i welonie od modystki, który wybierała tak starannie; i ze swoim bukietem długich, bladoróżowych goździków z gałązkami asparagusa, który kupiła na ostatnią chwilę w pobliskiej kwiaciarni. Ona, uśmiechająca się uśmiechem pełnym miłości i pewności; pewności tak szczerej, że poruszała mu serce i sprawiała, że chciał rzucić się jej do stóp i prosić o wybaczenie wszelkich wątpliwości.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz