06 | Ignacy Bachiński

1.1K 152 47
                                    

Ignacy Bachiński był niepewnością.

Był nią, kiedy grał na pianinie, kiedy zamykał oczy w środku doskonale znanego utworu i nagle zapominał nut i sensu, kiedy wychodził z domu, wokół widział tylko mgłę i szare drzewa, a wszystko milczało tak nieznośnie, że chciał krzyczeć.

Ignacy był niepewnością również wtedy, kiedy otwierał drzwi do klasy, spóźniony, z podkrążonymi oczami i dłońmi palącymi od całonocnego uderzania w klawisze i kiedy płakał o czwartej nad ranem, a za jego głową wstawało słońce.

Jednak leżąc na łóżku Flawii Miakisz, czując jej skórę przy swojej skórze, dłoń przy dłoni i policzek przy policzku wiedział, że jest niepewnością bardziej niż kiedykolwiek wcześniej.

Flawia uśmiechała się całym ciałem. Uśmiechały się jej usta, które wyglądały jakby były najbardziej miękkimi ustami na świecie i uśmiechały się jej oczy, na które opadały fale blond włosów. Nawet jej palce u dłoni wydawały się szczęśliwe, kiedy ściskała między nimi rąbki bluzy Ignacego.

Natomiast sam Ignacy skupiał się na niej, jak zwykle odpuszczając sobie własne szczęście.

Jej szyja pachniała jak mydło i późna jesień, mimo że była dopiero końcówka września. Ignacy pomyślał, że może to sama Flawia była późną jesienią w jego życiu.

Bachiński podejrzewał, że mógłby ją pokochać. I tak naprawdę nie było powodu, dla którego miał tego nie zrobić.

Flawia miała piętnaście lat (czyli o trzy lata mniej niż on), jasne włosy i jasne myśli. Na jej twarzy odbijała się potrzeba bliskości; coś tak wielkiego, tak tragicznie niespokojnego i łapczywego, że Ignacy chciał jej zapewnić to wszystko, za czym tęskniła zanim zasypiała.

Flawia Miakisz była dobrą dziewczyną. I Ignacy Bachiński chciał po prostu być dla niej dobrym chłopakiem.

Ale poza swoją niepewnością Ignacy nie był niczym więcej. A niepewność nie była najlepszym dodatkiem do związku.

— Muszę iść — wyrzucił z siebie, delikatnie zsuwając głowę Flawii ze swojego brzucha.

Dopiero wtedy uświadomił sobie, że od dłuższego czasu wstrzymywał powietrze.

Wziął głęboki oddech i podniósł z podłogi kurtkę, którą jeszcze godzinę temu rzucił w tamto miejsce bez cienia refleksji.

— Dlaczego? — Dziewczyna przewróciła się na bok i oparła na łokciach, żeby mieć dobry widok na chłopaka. — Maksym wraca dopiero wieczorem.

Ignacy odchylił głowę do tyłu i przymknął oczy. Starał się uspokoić szalejące myśli i stworzyć najlepszy scenariusz rozmowy. Jednak w jego głowie były tylko chaos, krzyk i chęć ucieczki.

— Zasługujesz na kogoś lepszego.

Sam nie wierzył, że to powiedział. Czuł, jakby zabijał człowieka i spluwał na czyjąś twarz wykrzywioną w grymasie rozpaczy. Tymi słowami popełniał grzech absolutny, niewybaczalny, śmiertelny.

— Nawet nie wiesz, ilu ludzi mi to mówiło — szepnęła, a jej głos drżał. — Nie wiem ile jeszcze mam czekać.

Ignacy zarzucił kaptur bluzy na głowę i spojrzał w oczy dziewczyny. Widział w nich łzy i ból, a jednocześnie pewne pogodzenie się z cierpieniem. Jakby to była dla niej norma.

Nie chciał, żeby Flawia zaczęła odbierać straty jako coś codziennego, z czym trzeba się zwyczajnie „pogodzić”.

— Przepraszam, Flawia. Po prostu nie jestem odpowiedni. — Przełknął ślinę, czując gulę w gardle. — Chciałbym cię pokochać.

Goździk ✓Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz