Rozdział dwudziesty drugi

282 27 7
                                    

Było tak, jak ją o to poprosił.

Założyła białą sukienkę, w której niecałe trzy tygodnie temu ślubowała mu przyjaźń i pamięć. Uczesała włosy, ale nie odważyła się umalować, bojąc, że makijaż jej się rozmaże. Chciała zakryć jakoś cienie pod oczami i bladą skórę twarzy, spowodowane brakiem snu, ale wiedziała, że to nie najlepszy pomysł.

Rozejrzała się po pokoju, w którym stała. Zignorowała miażdżące poczucie samotności, bo wszystkie rzeczy przypominały jej o Josefie. Pościel wciąż nim pachniała, na półkach stały jego zdjęcia, a w szafie wisiały ubrania, które doskonale kojarzyła.

Objęła się mocno ramionami.

Minęły cztery dni od tamtego telefonu, cztery dni bez Josephine, cztery dni żałoby i nowego życia, na które nie była gotowa.

To bolało. Tak bardzo, bardzo bolało. Bolały wieczory, gdy zasypiała zupełnie sama, wyciągając rękę i natrafiając na puste, zimne miejsce obok. Bolały momenty, gdy z płaczu nie mogła złapać oddechu, gdy połykała słone łzy, modląc się do Boga, w którego nie wierzyła, by choć trochę ją uspokoił.

I czas wcale nie goił ran.

Każdego dnia czuła się inaczej. Nie lepiej, nie gorzej, ale inaczej.

Próbowała sobie układać to wszystko w głowie, zacząć normalnie funkcjonować, ale jakoś nie potrafiła.

Przypomniała sobie nagle słowa Josefa, który na samym początku roku zapoznawał ją z ludźmi z kierunku. Powiedział jej, że robi to dlatego, by w razie czego nie czuła się samotna. Teraz to nabierało nowego sensu, bo przecież musiała wrócić w końcu na uczelnię i zacząć sobie radzić bez przyjaciela.

Nie chciała stąd wychodzić. Ten pokój przynosił jej jednocześnie cierpienie, bo wszystko tutaj było ściśle związane ze wspomnieniem chłopaka, ale i ulgę oraz pewnego rodzaju spokój. Nie była jeszcze gotowa na opuszczenie tego azylu, wyjście do ludzi, uczestnictwo w pogrzebie i zmierzanie się ze współczującymi spojrzeniami.

Podskoczyła, gdy ktoś zapukał do drzwi.

– Elise, słonko, jakaś dziewczyna cię szuka. – W szparze pojawiła się głowa Theresy; mama miała zmartwioną minę.

– Kto? – spytała nieco zachrypniętym głosem; automatycznie odchrząknęła i się wyprostowała.

– Mówi, że nazywa się Synne.

Coś przewróciło się jej w żołądku, a serce nieznacznie przyspieszyło rytm. Nie była pewna, czy chciała się widzieć właśnie z tą dziewczyną, tym bardziej że nigdy nie rozmawiała z nią na żywo. Była jedynie jakimś elementem przeszłości Josefa, a teraz miała wkroczyć w jej życie.

Przełknęła głośno ślinę.

– Niech wejdzie.

Theresa znowu posłała córce troskliwe, smutne spojrzenie, bo tylko tyle mogła dla niej zrobić, i odeszła. Zaraz potem drzwi otworzyły się szerzej i do pokoju weszła Synne.

Elise zmierzyła ją uważnym wzrokiem.

Nie tak ją sobie wyobrażała. Synne była wysoka (pewnie niewiele niższa od Josefa), względnie szczupła, chociaż miała obfity biust i szersze biodra. Czarna sukienka do kolan podkreślała zgrabne łydki, a opaska we włosach odrobinę łagodziła ostre rysy twarzy. Miała bardzo jasne, proste blond włosy sięgające nieco za ramiona, zarumienioną twarz i okrągłe, orzechowe oczy.

Ładna, promienna, chociaż widocznie zasmucona. O tym, że śmierć Josefa nią wstrząsnęła, świadczyły głównie czerwone plamy na twarzy, powstałe zapewne od płaczu, oraz dłoń mocno ściskająca chusteczkę.

Miłość w OsloOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz