12. Assos

35 7 0
                                    


Odkąd Marco Olinor-Burgia został ranny w drodze do świętego miasta Czad, wiedział, że nie odpuści i zemści się za ten atak. Nie miało dla niego znaczenia, że wuj i jego wojsko starli na pył oddział wojowników. On miał zamiar zrobić więcej. Od miesięcy zbierał informacje i śledził wszystko, co się tam działo. Odkrył wiele, a może nawet więcej, niżby chciał.

Assos było najbardziej na południe wysuniętym krajem tego świata. Sielankowy klimat panował tylko na południu, w pasie nadmorskim. Wzdłuż wybrzeża rozsiane były mniejsze miasta tętniące życiem oraz dwa duże, które miały największy wpływ na resztę kraju: stolica Reszel i święte miasto Czad. Władcy Assos rządzili krajem, ale uważali, że wojny plemienne ich nie dotyczą. Pozwalali na nie swoim poddanym zamieszkującym środkową część kraju, suchą jak pieprz w porze suchej i zieloną w porze mokrej. Tylko na północy Assos miało sąsiadów, ale byli to sąsiedzi wpływowi i zatroskani. Cetior i Azalia z niepokojem spoglądały w stronę Assos, a tuż za wąskim morzem od zachodu, przyglądało się tym wydarzeniom wielkie i potężne Monte Ro.

Wprawdzie Assos nigdy nie uderzyło na swoich sąsiadów otwarcie, gdyż plemiona nie potrafiły się zjednoczyć i korzystać ze swojej siły, ale działania pojedynczych wodzów często doprowadzały do walk w pasie przygranicznym. Cetior tracił wtedy olbrzymie połacie swoich obsianych złotym zbożem pól i był narażony na ogromne straty finansowe. Podobnie było z Azalią. Dlatego nikt nie miał ochoty na wojnę, w której interesy obu królestw zapewne by ucierpiały.

– Plemię wojowników Sunti napadło i spaliło przygraniczną wioskę Łez! – zakomunikował Paul, spoglądając na swojego przyjaciela Marca. Obaj wiedzieli, co to oznacza. – Cetior z niepokojem patrzy na olbrzymią łunę i nic nie może zrobić, aby stłumić pożar, który zagraża ich uprawom. Możemy wysłać im jednostki gaśnicze... – zasugerował niepewnie Paul.

– Mają czego chcieli... Zamiast reagować od razu zbrojnie, udają, że nic się nie dzieje – stwierdził książę. – Nic od nas nie dostaną.

– Jest sporo ofiar i zagrożone są ogromne połacie rolne – odparł Paul, przeczesując palcami swoją jasną czuprynę.

– Czy zwrócili się już do nas z prośbą o pomoc? – dopytał Marco.

– Nota powinna wpłynąć lada chwila.

– Reagują cholernie wolno, a ja już bym chciał poczuć smak krwi w powietrzu.

– To rolnicy, nie wojownicy – podkreślił Paul. – Mają smykałkę do handlu i wielkiego cykora.

Marco uśmiechnął się. Wiedział, co to oznacza. Decyzja zapadła i była mu na rękę. Przecież liczyli na to, że Cetior poprosi ich o pomoc, a oni będą mieli wtedy pretekst, aby zrobić z tym porządek, aby mógł się zemścić. To właśnie Suntowie na nich napadli i zadali mu śmiertelną ranę. Teraz nadszedł czas zapłaty.

Dotarcie na tereny plemienne zajęło im cały dzień. Nie było bliżej żadnego teleportu, który przeniósłby ich bliżej miejsca akcji. Musieli się śpieszyć i szybko przemieszczali się swoimi płaskimi pojazdami sunącymi nad ziemią. Wyglądali, jakby stado wielkich żuków leciało bezgłośnie do celu, niosąc prawie setkę żołnierzy.

Gdy dotarli na miejsce, obserwowali w skupieniu wioskę Sunti z pobliskiego wzniesienia. Wiedzieli, że po jej drugiej stronie ukryta jest armia duchów i to ona pierwsza uderzy na plemię.

W dole widzieli proste, lekko sklecone chaty, codzienną krzątaninę, bawiące się dzieci.

– Są tak zwyczajni, że aż trudno mi uwierzyć, że nas zaatakowali – odezwał się Marco.

Świat rozdarty na dwoje. Nieokiełznane złoOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz