Karciana wojna

2.4K 130 29
                                    

     Znacie to uczucie, kiedy po wielu miesiącach przygotowań nareszcie przychodzi ten długo wyczekiwany, spektakularny finał? Najważniejszy egzamin, którego za nic w świecie nie możecie oblać? Stoicie na scenie, oślepiające reflektory skierowane są tylko i wyłącznie na scenę, a setki osób wbijają w was krytyczne spojrzenia. Już otwieracie usta, by coś powiedzieć, kiedy nagle wszystko się wali.

     Przygotowywałam się do tego napadu przez pięć miesięcy. Profesor rozważył wszystkie możliwości, każdy ruch był z z góry zaplanowany. Tymczasem ja pozwoliłam, by nieuzbrojony, nic nie znaczący zakładnik powalił mnie jednych ruchem na podłogę, pozbawiając tchu.

     Siła uderzenia była tak ogromna, że przez chwilę czułam się, jakbym pływała w ogromnym basenie bez dna. Nic nie słysząc, nie czując, nie mogąc oddychać.

- Denver, wynieś ją stąd! - Skrzywiłam się, a przynajmniej tak mi się wydawało, gdy tuż nad moją głową huknął czyiś głos. Nie rozróżniałam za bardzo słów, ale ten ktoś był ewidentnie wściekły.

I wtedy nagle woda zniknęła, mogłam z powrotem normalnie oddychać, a co najważniejsze, wróciłam do rzeczywistości. Powietrze ze świstem wtargnęło do moich spragnionych płuc, kolorowe gwiazdki ustąpiły miejsca przerażonej twarzy Denvera, a tuż obok niego pochylał się jakiś facet w garniturze.

     Z przerażeniem zerkał na Denvera, jak gdyby ten zaraz miał mu przyłożyć w twarz. Cały się trząsł, szczękając zębami, pojedyncze kropelki potu spływały po bruzdach na jego twarzy.

Ohyda.

- Do cholery, zabierz ją stąd! - Tak, teraz już poznałam ten niski, ostry głos. No no, widać, że wciela się w swoją rolę dowódcy całym sercem.

     Ręce Denvera wślizgnęły się pod moje plecy i nogi. Gdy tylko uniósł mnie na ledwo kilka centymetrów, walnęłam go w pierś na tyle mocno, na ile pozwalały na to moje osowiałe mięśnie.

- Denver, zabieraj stąd te łapska. Nic mi nie jest - warknęłam przez zachrypnięte gardło

     Z jego pomocą stanęłam na nogach, w końcu odzyskując ostrość widzenia. Zakładnicy trzęśli się jak galareta, patrząc na nas jak na krwiożercze lwy, które w każdej chwili mogły rzucić się do ataku. Berlin stał tuż za mną, jego przyspieszony oddech łaskotał mnie w szyję. Powoli obróciłam się wokół własnej osi, aż w końcu nasze twarze dzieliło tylko kilka centymetrów.

- Co, nie masz jaj, żeby mnie stąd samemu wyprowadzić? - syknęłam, posyłając mu oskarżycielskie spojrzenie

- Nie jestem twoim ochroniarzem i gdybyś nie zdążyła zauważyć, mam teraz na głowie ważniejsze rzeczy. - W jego oczach błyszczała czysta wściekłość. Aż trudno uwierzyć, że ten sam mężczyzna jest zdolny do okazywania uczuć. - Porozmawiamy później. - Dodał, po czym odwrócił się w kierunku zakładników.

     Dziesiątki par oczu wbijały we mnie przerażone spojrzenia, wyczekując na mój ruch. Może i zdążyłam się już ośmieszyć, przedstawić się jako ta, którą można łatwo pokonać, ale w dalszym ciągu nie zeszłam ze sceny. Nie zdołałam zyskać przychylności publiczności, ale reflektory wciąż były skierowane tylko i wyłącznie na mnie.

- A więc to ty próbowałeś się mnie pozbyć? - Uśmiechnęłam się złowieszczo, po czym leniwym krokiem zbliżyłam się do dygoczącego ze strachu mężczyzny.

- Nie, ja naprawdę nie chciałem, proszę mnie nie zabijać... - Gadał jak nakręcony, zasłaniając się rękami.

- Jak się nazywasz? - powiedziałam ze stoickim spokojem, z całych sił powstrzymując się od walnięcia go prosto w twarz

𝑰 𝒅𝒐𝒏'𝒕 𝒄𝒂𝒓𝒆 𝒂𝒕 𝒂𝒍𝒍 ❥︎𝐿𝑎 𝑐𝑎𝑠𝑎 𝑑𝑒 𝑝𝑎𝑝𝑒𝑙ꨄ︎𝐵𝑒𝑟𝑙𝑖𝑛Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz