Rozdział 23

368 27 6
                                    

To lato zdecydowanie nie było ciepłe i pogodne. Burza krążyła wokół rezydencji Reyów, co jakiś czas rzucając piorunami w Bogu ducha winne drzewa. Vivienne mimo to biegła ile sił w nogach, trzymając w rękach małe dziecko, które płakało, prawie dusząc się pod zakrywającym drobne ciałko kocykiem. Ona jednak to ignorowała — teraz musiała uciekać, najlepiej jak najdalej stąd.

Przypomniało jej się, kiedy jako małe dziecko też uciekała. Uciekała przed tym rytuałem, który prawie spętałby jej duszę. Przynajmniej ona myślała, że by tak zrobił, gdy tak naprawdę wszystko było zupełnie inne.

Kiedy już miała przekroczyć bariery antyaportacyjne, te błyszczące jasnym, majestatycznym światłem pola ochronne i oddać się upragnionej wolności, poczuła jak jej nogi, zostały spętane. Nie zdążyła nic zrobić, tylko upadła, próbując rękoma chronić swoje dziecko. Wyciągnęła różdżkę, rzucając avadę, którą jednak jej przeciwnik szybko ominął. Dosłownie sekundę później przedmiot w jej rękach został bestialsko złamany.

Ta jednak nie przejęła się — rzuciła kawałki bezużytecznego drewna za siebie, próbując przeczołgać się za bariery, które o ironio, zamiast chronić przed niebezpieczeństwami, w tamtej chwili robiły odwrotnie. Krztusiła się łzami i krwią, ale liczyła się tylko ta drobna istotka w jej dłoniach. Istotka, która mogła zmienić świat.

Jednak gdy już wystawiała rękę, gdy poczuła, jak magia opiekuńczo głaszcze jej dłoń, przeciwnik przeciągnął ją z impetem do siebie. Rozpaczliwie trzymała się ręką trawy i ziemi, dosłownie łamiąc sobie przez to paznokcie. Wiedziała, że nie ma szans na wygranie z tak potężnym czarodziejem, ale chwytała się każdej szansy, każdej, nawet najmniejszej nadziei. Chociaż walka była przesądzona od samego początku.

— Vivienne, oddaj mi chłopca. Nie zmuszaj mnie do radykalnych działań — powiedział z na pozór kojącym uśmiechem starzec, zaraz potem wyciągając swoje pomarszczone ręce w stronę kobiety. Ta jednak bezróżdżkowo, ostatkiem sił zrobiła na jego ręce przeciągłą, czarną ranę, z której polała się krew.

Liny, które ją splątały, zniknęły przez nieuwagę mężczyzny, który zdenerwowany zaczął się leczyć. Korzystając z okazji, z trudem wstała na nogi, biegnąc z płaczącym dzieckiem w stronę wolności. Szkarłatna krew ciekła po jej kolanach, barwiąc obszarpaną sukienkę, aby potem spłynąć wraz z kroplami deszczu na trawę. Wiatr pchał ją w stronę bariery, niszcząc jej i tak już brudne od ziemi włosy. Wydawało jej się, że natura próbuje jej pomóc, że sam Merlin patrzy na nią z góry oraz wspiera, ale wiedziała, że i tak nie ma prawa jej się to udać. Nawet Bogowie nie są w stanie pokonać Albusa Dumbledore'a, który miał moc silniejszą od jej matki, Vivienne oraz Sorle razem wziętych.

Nie wiedziała, jak to się stało, czy to przez jej nieuwagę, czy może przez głośny, przytłaczający dźwięk deszczu, ale dopiero chwilę przed faktem dokonanym usłyszała świst noża, który wbił jej się mocno w plecy.

— To cię sparaliżuje w ciągu kilku minut, Vivienne — usłyszała jego głos, ale nie potrafiła go dostrzec. Czuła ciepło krwi, która płynęła prosto z jej pleców. Jej ciało stawało się coraz bardziej ociężałe, aż w końcu zmuszona była uklęknąć na poranionych kolanach. Nie czuła bólu, tylko rozpływający się dziwny, straszny spokój po jej ciele. Tak, jakby była na siłę uciszana, jakby jej emocje powoli znikały wraz z czuciem. Jej ręce opadły, ledwo trzymała dziecko, czuła jakby jej ciało, zaczęło ważyć tonę, nawet więcej. Z sekundy na sekundę miała coraz większą ochotę zamknąć oczy i zapaść w sen. Zapominała, co się dzieje, kim jest ten głos, który przed chwilą coś do niej mówił. Przestała czuć zimne krople deszczu, przestała słyszeć płacz jej jedynego syna, którego tak bardzo kochała.

Połączeni | TomarryOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz