Rozdział 4

252 17 2
                                    

Mimo tego, że zostałam sama w domu, musiałam być czujna. Cały czas wydawało mi się, że posiadłość ktoś obserwuję. I faktycznie w czwartek w nocy postanowiłam bardzo cicho przejść się wokół terenu, tak żeby nie rzucać się w oczy. Okazało się, że przed główną bramą stoi zaparkowany samochód, a w nim siedzi dwóch mężczyzn. Przypadek? Nie sądzę. To utwierdziło mnie jeszcze bardziej w tym, że mój mąż to idiota. Tym razem muszę być przed nim dwa kroki do przodu i bardzo dokładnie wszystko planować. Robić i myśleć tak jak on.

Gdy szykowałam się na spotkanie, godzinę przed wyjściem zadzwonił J. Wzięłam telefon do ręki i przełknęłam chęć wytknięcia mu tych goryli przed domem.

— Halo – zapytałam najbardziej słodkim głosem na jaki mnie było stać.

— Kochanie, mój wyjazd przedłuży się o dwa dni. Tak mi przykro.

— Jordan, ja i ty wiemy doskonale, że to nie jest prawda.

— Rose, już mówiłem, że chce wszystko naprawić. Zobacz, masz dostęp do wszystkich kont. Zostawiłem Ci karty, nie ograniczam cię, nie naciskam na nic. Kocham cię. Rose, ja naprawdę się zmieniłem. – Słuchając go miałam ochotę zwymiotować. To jest taka ściema, że aż kipi kłamstwem. Wypuściłam ze światem powietrze i przerwałam tę tyradę.

— Jordan, już dobrze. Wrócisz domu to porozmawiamy. Teraz przez telefon to nie jest dobry pomysł na poruszanie takich tematów. Zresztą źle się czuję. Dostałam miesiączki i położę się wcześniej. Wiesz, że nie chce się dodatkowo faszerować lekami, więc sen to najlepszy pomysł.

— W takim razi zadzwonię jutro. Gdyby jednak się coś działo, dzwoń do mnie od razu. Kocham cię Ros.

— Dobranoc – przerwałam połączenie i rzuciłam telefon na łóżko.

Nie mogłam go wziąć ze sobą, możliwe, że jest w nim zamontowany GPS. Kart i torebki też nie brałam pod uwagę, ponieważ J mógł wpaść na pomysł i w nich też umieścić jakieś tajne chipy. Cokolwiek co może podać moją lokalizację inną niż dom. Ubrałam sukienkę na ramiączkach. Zarzuciłam na siebie kurtkę dżinsową i włożyłam wygodne kozaczki ażurowe z płaską podeszwą. Na szyi zawiesiłam łańcuszek Roberta. Muszę mu go zwrócić. To jego pamiątka rodzinna, którą kiedyś podaruje swojej wybrance serca. Bo ten wisior przechodzi z pokolenia na pokolenie. Poza tym nie ubrałam nic więcej. Żadnej dodatkowej biżuterii, żadnych okularów, żadnego zegarka, nic w co można wetknąć jakieś urządzonko. Zgasiłam światło i pół godziny przed dziewiętnastą wyszłam z domu. Przeszłam tyłem przez ogród, wspięłam się na płot, przeskoczyłam i ruszyłam przez lasek, który był za posiadłością, do taksówki, którą zamówiłam. Facet, gdy usłyszał adres, gdy do niego telefonowałam i wytyczne jak dojechać na miejsce, myślał, że oszalałam. Jednakże, zapewnienia, że zapłacę podwójnie przekonały go. Pod hotel dotarłam piętnaście minut po umówionym czasie. Podeszłam do recepcji, gdzie uzyskałam informacje, że Robert Cor oczekuje mnie w pokoju dwieście dziewiętnaście.

***

— Rose! Boże, Rose! Tak staranie za tobą tęskniłem. Chciałem się z tobą skontaktować. Nie wiem jak to się stało, ale ten dupek chyba umieścił cię w placówce pod innym nazwiskiem. Miałem związane ręce. Kurwa, myślałem, że oszaleje przez te pięć miesięcy. – Robert trzymał moja twarz w swoich dłoniach i rzucał zdaniami jak karabin pociskami.

— Spokojnie. Jestem tu. Cała i zdrowa. Mamy całą noc. Jordan poleciał do Nowego Jorku. Boże mam tyle pytań i zero odpowiedzi. – Dotknęłam jego dłoni swoimi i zamknęłam na chwilę oczy.

— Rose, ja już dłużej tego nie wytrzymam. Nie zniosę tego, że jesteś z tym gnojem. Nie przeżyję tego, jak kolejny raz trafisz do szpitala. Kurwa, ty nawet nie jesteś chora. I nigdy nie byłaś. Jak pomyślę o tym co on ci robił…

ROSE Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz