ROZDZIAŁ V REY KALEGAN

183 25 4
                                    

Gdy tylko ją zobaczyłem, od razu wiedziałem, że przyjście tutaj było złym pomysłem.
Cholernie złym.
Po pierwsze, powinienem był się lepiej do tego przygotować. Do tej pory ona istniała tylko w Internecie, była tylko nickiem i papierowymi słowami. Dlaczego nie przygotowałem się na to, że będzie normalnym człowiekiem, normalną dziewczyną?
Po drugie, nie przewidziałem tego, że będę ją, kurwa, znał.
Nowa. Dziewczyna, która w tym roku dołączyła do naszej szkoły. Nigdy z nią nie rozmawiałem, ale słyszałem plotki na jej temat. Podobno musiała wyjechać ze swojego rodzinnego miasta, bo stało się tam coś strasznego. Nikt nie wiedział, o co chodzi, ale dziewczyna była naprawdę mroczna, więc każdy miał swoją teorię.
Niektórzy twierdzili, że kogoś zamordowała. Mijając ją na korytarzach, byłem skłonny w to uwierzyć.
Biła od niej jakaś mroczna aura. Miała blond włosy, ale ich końcówki były pofarbowane na niebiesko, jakby kiedyś przez przypadek umoczyła je w atramencie. Ubierała się często na czarno, jakby nosiła wieczną żałobę, a ponadto zawsze chodziła w bluzach lub koszulkach z długim rękawem, nawet gdy na dworze było ponad dwadzieścia stopni.
Było w niej coś zagadkowego, ale chyba nikt nie był zainteresowany jej rozwiązaniem.
Tego dnia ubrana była w długą i zwiewną, czarną sukienkę w drobne, czerwone kwiatki oraz postrzępioną katankę. Na nogach miała czarne conversy i ciemne rajstopy. W takim stroju w tym słońcu musiało być jej strasznie gorąco, ale wcale nie sprawiała takiego wrażenia.
Wpatrywała się we mnie dużymi, niebieskimi oczami pełnymi lęku. Jej klatką piersiowa falowała szybko, jakby była bardzo zdenerwowana. W zasadzie pewnie tak było.
- Hej – powiedziałem.
Cofnęła się o krok.
- Hej – odparła, a ja dopiero teraz zwróciłem uwagę na jej pełne usta o różowym odcieniu. – Heartless?
W jej ustach ten nick zabrzmiał wyjątkowo dziwnie.
- Tak, to ja. Miło cię poznać, Śpiąca Królewno – powiedziałem, wpatrując się w nią uważnie.
No tak, jej pseudonim w rzeczywistym świecie też nie brzmiał tak dobrze.
- Nie wyglądasz na chorego.
Ona też przyglądała mi się uważnie. Zrozumiałem jednak, że ona mnie nie poznała. Dziwne.
W zasadzie jednak nie miałem się czemu tak dziwić. Od początku tej klasy stosunkowo rzadko przychodziłem do szkoły i nie byłem w niej już tak popularny jak kiedyś. Byłem pewien, że nikt nie opowiada o mnie na korytarzach.
O ile ona w ogóle z kimś rozmawiała.
- Widać, że nie znałaś mnie wcześniej – parsknąłem nerwowo.
To była prawda. Przez tę chorobę i ciągłe pobyty w szpitalach okropnie straciłem na wadze, a moje mięśnie znikły. Kiedyś byłem prawdziwym przystojniakiem i słyszałem to wiele razy. Teraz... teraz byłem po prostu chory.
- To prawda – zagryzła wargi, uciekając wzrokiem. Wydawała się bardzo nieśmiała albo może wcale nie chciała ze mną rozmawiać. W zasadzie ja też nie uważałem tego za najlepszy pomysł, ale skoro już się spotkaliśmy, nie mogłem teraz stchórzyć.
- Przejdziemy się? – zaproponowałem, bo stanie tutaj wydawało mi się bardzo dziwne, a poza tym to była Przystań Księżyca i bez Margo nie radziłem sobie tutaj tak dobrze.
Dziewczyna skinęła głową, po czym powiedziała cicho:
- Jestem Lily Bowary.
Wiem, miałem ochotę powiedzieć, ale oczywiście nie mogłem.
Poza tym, byłem naprawdę głupkiem, że nie domyśliłem się tego po jej adresie mailowym. Wtedy mógłbym wcześniej zakończyć tę dziwną znajomość.
- Rey Kalegan. – Miałem ochotę wyciągnąć do niej rękę, ale się rozmyśliłem. Nie mieliśmy przecież się zapoznawać. Nie mieliśmy zostawać przyjaciółmi.
Nagle poczułem się cholernie źle.
- Od jak dawna chorujesz? – Byłem jej wdzięczny za to, że to ona zainicjowała rozmowę.
- Od kwietnia – odpowiedziałem. – Wtedy dowiedziałem się, że jestem chory. W wakacje miałem operację i wszczepili mi to. – Dotknąłem migoczącego miejsca na środku mojej klatki piersiowej. – Bip. Piszczy za każdym razem, gdy się przemęczam.
- To musi być uciążliwe... – mruknęła. Kątem oka zauważyłem, że skubie rękaw swojej kurtki, zdradzając tym zdenerwowanie. Gdyby była zwykłą dziewczyną, uznałbym to za urocze.
Ale była przecież tylko dawcą. Dawcą mojego serca.
Boże.
- Potem okazało się, że potrzebuję przeszczepu. – Westchnąłem ciężko, bo opowiadanie o tym kompletnie nieznanej osobie okazało się naprawdę trudne.
- I nie ma żadnego dawcy takiego, wiesz... już martwego?
To pytanie było tak śmieszne, że aż musiałem parsknąć śmiechem.
Dobrze wiedziałem, o co jej chodziło, ale sposób, w jaki to ujęła, naprawdę mnie rozbawił.
- Jestem ostatni na liście oczekujących, a jak możesz się domyślić jest ona bardzo długa. Potrzebuję prawdziwego dawcy, kogoś, kto przekaże swoje serce konkretnie mnie – powiedziałem, patrząc na nią.
- Rozumiem – skinęła głową, ale wątpiłem, że naprawdę tak było. – To w ogóle jest legalne?
- Tak. A przynamniej dopóki nikt się nie dowie, że dla mnie popełnisz samobójstwo. Znaczy, tak jakby dla mnie – poprawiłem się szybko. Nie chciałem, by zabrzmiało to egoistycznie. I tak już czułem się jak największy egoista na świecie, chcąc zabrać jej serce po śmierci.
Wydawało mi się to takie dziwne. Teraz, gdy już zorientowałem się, że za jej mrocznością kryją się myśli samobójcze, wszystko nagle stało się bardziej logiczne. Jednak mimo tego dalej nie widziałem w niej przyszłej samobójczyni. Była taka... żywa.
Tak, wiem, dosyć dziwne spostrzeżenie, ale naprawdę nie myślałem, by mogła kiedyś się zabić.
- Czyli wszystko będzie w porządku, dopóki nie będzie to wyglądało, jakbyś mnie zabił? – Kącik jej ust delikatnie uniósł się do góry, więc ja też nieśmiało się uśmiechnąłem.
- Tak – potwierdziłem.
- Da się zrobić.
- Wiesz już jak...? – Nie wiedziałem, jak ująć to w słowa. Jak się zabijesz? Brzmiało to naprawdę głupio.
Ruszyliśmy właśnie zacienionym deptakiem wzdłuż plaży. Mijający nas ludzie rozmawiali pewnie o jakiś błahych tematach, zupełnie nie świadomi tego, że mijają osobę, która prawdopodobnie za parę tygodni nie będzie już żyć. 
W zasadzie dobrze, że niektórych rzeczy w życiu nie jesteśmy świadomi.
- Tak – powiedziała. – I mam ustaloną datę.
Jezu.
Nie chciałem tego słuchać. Nie umiałem sobie wyobrazić, że ona ma to już wszystko zaplanowane, ale czego innego w zasadzie się spodziewałem? Przecież wyraźnie napisała, że jest gotowa.
- Dlaczego chcesz to zrobić? – spytałem, bo w zasadzie w tamtym momencie to mnie najbardziej zastanawiało.
- To długa historia... – Przeczesała włosy dłonią, krzywiąc się.
- Mamy dużo czasu – wzruszyłem ramionami. Naprawdę chciałem się tego dowiedzieć.
Westchnęła ciężko, wbijając ręce w kieszenie, a wzrok w morze. Zdawała się zatapiać w jego głębi, mimo że stała tuż obok mnie. Miałem wrażenie jednak, że nie należy do tego świata. Była jakby duchem, cieniem.
- Możemy zawrzeć umowę – zaproponowałem, chcąc trochę ułatwić jej to zadanie.
- Kolejną? – zaśmiała się cicho, odwracając wzrok w moją stronę. Spojrzała na mnie pierwszy raz tego dnia. W jej oczach odbijał się kolor morza, przez co wydawały się jeszcze bardziej błękitne. 
I dziwnie znajome. Nie zawracałem sobie tym jednak głowy.
- Tak – zaśmiałem się, ale za chwilę spoważniałem. – Opowiesz mi swoją historię, a w zamian będziesz mogła zapytać mnie o cokolwiek będziesz chciała.
- Okay... – skinęła powoli głową, marszcząc brwi. – Tylko nie próbuj zmieniać mojego zdania, bo wiesz... trochę ci się to nie opłaca.
Parsknąłem cicho. To prawda, gdyby się rozmyśliła, znowu miałbym problem. Zdecydowanie nie opłacało mi się próbować odsuwać jej od tej myśli.
- Poza tym mam inną propozycję. Pytanie za pytanie. Tak będzie uczciwiej – powiedziała, przesuwając ręką po balustradzie. Za nią rozciągała się plaża, pełna radosnych ludzi korzystających z ostatnich tak ciepłych dni. W zasadzie bardziej wolałbym znaleźć się w miejscu, gdzie nie ma nikogo.
Bałem się, że ktoś może nas usłyszeć, ale nie był to główny powód. Wydawało mi się to jakoś nieodpowiednie, że rozmawiamy o takich tematach w miejscu, gdzie wszyscy się bawią.
- Dobrze – zgodziłem się. – Może znajdziemy jakieś bardziej ustronne miejsce?
Jej brwi podjechały do góry, a ja zorientowałem się, jak debilnie to zabrzmiało.
- Znaczy, wiesz, strasznie dużo tu ludzi i... – zacząłem szybko, a ona zaśmiała się cicho.
O Boże. Spojrzałem na nią z lekkim zdziwieniem, bo jej śmiech był... normalny i... ładny. Poza tym chwilę wcześniej wydawała mi się tak przygnębiona, że aż dziwne dla mnie było, że potrafi się śmiać.
- Rozumiem – odparła. – To znasz jakieś miejsce, gdzie można spokojnie porozmawiać o tych złych sprawach?
- W zasadzie mam pewien dobry pomysł – stwierdziłem, myśląc szybko. – Masz lęk wysokości?
- Ja niczego się nie boję.
- Naprawdę? – uniosłem brew. – Każdy się czegoś boi.
- Gówno prawda – prychnęła, odrzucając niebieskie pasemko do tyłu. – Ludzie sami sobie wmawiają lęki. Wierzymy, że czegoś się boimy tak mocno, że staje się to prawdą.
- W życiu nie słyszałem większej bzdury – oznajmiłem, spoglądając na nią. Wbrew moim oczekiwaniom uśmiechnęła się na moją uwagę. – Czyli jeśli boję się pająków, to sobie to wmawiam?
- Ty albo ktoś. Wystraszyłeś się ich kiedyś i do tej pory masz uraz – wzruszyła ramionami. – Myślisz, że rodzimy się z naszymi lękami? Że z góry jesteśmy zaprogramowani na jakiś konkretny lęk?
W życiu nie myślałem o tym w ten sposób, więc nie miałem pojęcia, co na to odpowiedzieć.
- Chyba tak, bo jak inaczej wyjaśnić na przykład strach przed ciemnością u małych dzieci?
Ruszyliśmy drogą prowadzącą do mojej sekretnej kryjówki. Uciekałem tam niezmiennie przez całe moje życie, ale nigdy nikogo jeszcze tam nie przyprowadziłem. Nawet Margo nie wiedziała o tym miejscu, choć ona praktycznie mogłabym napisać moją biografię z większą dokładnością ode mnie.
- Nie boimy się ciemności, tylko tego, co możemy w niej znaleźć. I małe dzieci bardzo dobrze o tym wiedzą – mówiła z taką szczerością, że miałem wrażenie, że coś o tym wie.
Może była ekspertem w dziedzinie strachu, bo tylko ktoś, kto doświadczył każdego jego rodzaju mógł powiedzieć, że się niczego nie boi.
- To ma sens. Słyszałaś jednak o bardzo dziwnych strachach? Na przykład trichophobia to strach przed leżącymi luźno włosami – powiedziałem, a ona zmarszczyła brwi.
- Wymyśliłeś to?
- Nie – zaśmiałem się. – Taka fobia naprawdę istnieje.
- Triocho... no dobra, nawet nie będę próbować tego powtórzyć. Jak to zapamiętałeś? – zdziwiła się.
- Kiedyś czytałem z siostrą o różnych dziwnych fobiach, a od zawsze miałem umiejętność zapamiętywania długich i trudnych wyrazów – wyjaśniłem.
- Powinieneś w takim razie uczyć się niemieckiego – stwierdziła, na co ja się zaśmiałem. Kurde, naprawdę nie spodziewałem się, że to spotkanie może być takie... przyjemne. A przynamniej do tej pory tam było.
- Arbeitsunfähigkeitsbescheinigung.
- Co? – spojrzała na mnie ze śmiechem, zasłaniając usta dłonią. Z uśmiechem wyglądała zdecydowanie ładniej i nie umknęło to mojej uwadze.
- Długie niemieckie słowo, którego kiedyś się nauczyłem – powiedziałem, też się śmiejąc.
- I co to znaczy?
- L4.
- Żartujesz! – wykrzyknęła, znowu chichocząc. Tak, zdecydowanie była ładna. I jej śmiech też był ładny.
- Naprawdę – potwierdziłem. – Niemiecki to zabawny język.
- Czyli zgadłam, uczysz się go? – spytała, spoglądając na mnie krótko.
- Tak, to całkiem niezła zabawa – powiedziałem. Zeszliśmy z deptaka i ruszyliśmy chodnikiem między budynkami Clearwater. To mojego tajemniczego miejsca było już niedaleko, ale trochę mnie to przerażało.
Dobrze mi się z nią rozmawiało i wcale nie miałem ochoty zmieniać tematu na bardziej poważny. A już najbardziej nie chciałem rozmawiać o jej samobójstwie.
- Na pewno – pokiwała głową, ale wiedziałem, że mi nie wierzy. – Czyli masz siostrę.
- Tak – potwierdziłem. – Bliźniaczkę. - Nie wiem, czemu tak było, ale zazwyczaj jak poznawałem kogoś nowego, od razu czułem potrzebę, by powiedzieć mu o tym, że mam siostrę bliźniaczkę. Tak jakbym nawet bez niej obok czuł sią z nią jakoś związany.
- To musi być dla niej ciężki czas – stwierdziła, krzywiąc się nieco.
- Tak... – westchnąłem. Margo już od dawna przeżywała ciężki okres w swoim życiu, a ja czułem się taki bezsilny, bo nie wiedziałem kompletnie, co mógłbym z tym zrobić.
Nie mogłem zrobić niczego, co przywróciłoby naszą najlepszą przyjaciółkę do życia.
- A ty masz jakieś rodzeństwo? – spytałem.
- Nie. – Szybka i prosta odpowiedź, ale jednak miałem niejasne wrażenie, że kryje się za tym jakieś niedopowiedzenie. Odrzuciłem od siebie tę myśl, bo wydawała mi się niedorzeczna.
W zasadzie właśnie tego się spodziewałem. Łatwiej jest zrezygnować z życia, gdy wiesz, że opuszczasz mniej osób.
Nasza przyjaciółka Katherine pewnie dobrze o tym wiedziała. Do tej pory jej tego nie wybaczyłem, no ale przecież jej i tak już to nie obchodziło.
- Jesteśmy – oznajmiłem nagle, gdy znaleźliśmy się przed opuszczonym budynkiem ogrodzonym siatką z wyraźnym napisem „Nie wchodzić!”.
Lily założyła ręce na piersi i spojrzała na mnie z pytaniem w oczach.
- Czyli mam oddać serce komuś, kto nawet nie potrafi czytać? Nie ma mowy. – Jej głos zabrzmiał niepokojąco poważnie, ale na szczęście już po chwili wybuchła śmiechem. – Za wcześnie?
- Za wcześnie? – powtórzyłem za nią, też się śmiejąc i otwierając przed nią furtkę.
- Na takie żarty – dopowiedziała, posłusznie wchodząc na niedozwolone terytorium. – To nie jest legalne, prawda?
- Oczywiście, że nie – zaśmiałem się, prowadząc ją dobrze znaną mi ścieżką za dom. – A co, jednak się czegoś boisz i jest to policja?
- Nie – uśmiechnęła się półgębkiem. – Ale wolałabym wrócić dzisiaj do domu, a nie trafić do aresztu.
- W takim razie boisz się aresztu! – stwierdziłem z triumfem, dochodząc do betonowych schodków.
Nie mam pojęcia, co za debil projektował ten dom, że na jego tyłach znajdowały się schody na dach. Miałem nadzieję, że nie był to główny powód, przez który stal teraz opuszczony, bo zdawało mi się to bardzo niesprawiedliwe.  Zazwyczaj nie wchodziłem do środka, bo obawiałem się, że dom może się zawalić, ale na dachu wydawało mi się całkiem bezpiecznie. Nie miałem pojęcia, dlaczego nikt tutaj nie mieszkał ani dlaczego ten dom stał opuszczony odkąd pamiętam, ale cieszyło mnie to, bo przynajmniej miałem dobrą kryjówkę.
- Nie boję się aresztu. Co takiego mogą mi zrobić policjanci? – parsknęła, idąc za mnie schodami, które wydawały się takie stabilne, że w zasadzie wątpiłem, czy ten dom faktycznie groził zawaleniem.
Ktoś chyba źle go ocenił. Typowo ludzkie zachowanie.
- Aresztować? Zadzwonić po rodziców?
Tylko roześmiała się na te słowa, jakby nic dla niej to nie znaczyło.
- Ładnie tutaj – powiedziała, rozglądając się po całej powierzchni dachu. Nie był on jakoś szczególnie duży, ale przez ten czas, który tutaj spędziłem, udało mi się tutaj nieźle ogarnąć.
Zawsze chciałem mieć swój ogród, a ten co miałem za domem zdecydowanie nie należał do mnie. Był własnością mojej mamy i perfekcyjnego ogrodnika Ralpha, który na szczęście lubił się dzielić niektórymi sadzonkami. Dzięki temu stworzyłem tutaj prawdziwe latające ogrody i to bez żadnej przenośni.
- Dzięki – uśmiechnąłem się.
- Sam to wszystko zrobiłeś?
- Tak – odparłem nieskromnie. – Czasami potrzebuję odskoczni od mojego normalnego życia.
- Też tak mam, ale nie myślałam, że może to być ogrodnictwo – powiedziała, rozglądając się po całym dachu z zachwytem w jasnych oczach.
- Może powinnaś spróbować – zasugerowałem ostrożnie.
- Nie – pokręciła głową, podnosząc na mnie wzrok. – Miałaś mnie nie odwodzić od mojego planu, pamiętasz?
Zagryzłem wargi. No tak, pamiętałem o tym nawet aż za dobrze.
- Masz rację – przyznałem, spuszczając głowę. Usiadłem na kawałku deski, który przyniosłem tutaj specjalnie, by było mi tu wygodniej. Oczywiście nie miałem przygotowanego miejsca dla żadnego gościa, ale jej zdawało się to nie przeszkadzać, bo przechadzała się między donicami z wyrazem zachwytu w oczach.
- Jak udało ci się to wszystko utrzymać w takim stanie? Przecież to Floryda, tutaj zawsze świeci słońce! – powiedziała, patrząc na mnie z niedowierzeniem, a ja zaśmiałem się cicho, obserwując ją uważnie.
- Wcale nie cały czas. Zresztą, dobrze sobie z tym radzę. Lubię mieć za coś odpowiedzialność – oznajmiłem, obracając listki jednej z roślin między palcami.
- To miłe – uśmiechnęła się. - To co, zaczynamy?
Odchrząknąłem, zbierając myśli. No tak, zupełnie zapomniałem o naszej umowie. Zwyczajna rozmowa była taka przyjemna, że naprawdę nie chciałem zmieniać tematu na bardziej poważny.
- Jasne – przytaknąłem odrobinę niechętnie. – To ja zaczynam. Dlaczego chcesz umrzeć?
Lily zwolniła kroku, a jej twarz pociemniała.
- Moja życie skończyło się już dawno. To teraz to tylko ponura egzystencja. Muszę dokończyć to, co wtedy się zaczęło. Zrobię to dokładnie szesnastego stycznia, bo wtedy minie rok odkąd... – zawahała się, a ja zrozumiałem, jak trudno jest jej o tym mówić. Usiadła na starej skrzyni daleko ode mnie, wlepiając wzrok w zachodzące nad oceanem Słońce. – Odkąd straciłam siebie...
- Jak to się stało? – spytałem ostrożnie, starając się nie myśleć o tym, że ta data jest tak bliska dniu samobójstwa Kath.
- Teraz chyba moja kolej na pytanie – stwierdziła, spoglądając na mnie.
- Ach, rzeczywiście. – Już mi się nie podobała ta gra. Ani ta rozmowa, znajomość i cała ta sytuacja. – Wiesz, ta data wypada akurat dzień po balu maturalnym – zauważyłem.
- Naprawdę? – zdziwiła się. – Nie miałam pojęcia. Zresztą, i tak przecież się nie wybieram.
- Domyśliłem się – mruknąłem, zagryzając wargi. – Twoja kolej.
- Dlaczego chcesz żyć?
Jej pytanie bardzo mnie zdziwiło, ale zrozumiałem, że ona naprawdę chce to wiedzieć. Skupiłem się, bo zależało mi, by dobrze dopowiedzieć na to pytanie.
- Wiesz... wydaję mi się, że po prostu mam dla kogo żyć. Rodzina, przyjaciele, choć ostatnio ich grono nieco się skurczyło – skrzywiłem się, choć nie chciałem, by zabrzmiało to tak żałośnie. – Widzę w tym wszystkim sens. Chcę walczyć o to wszystko. Chcę żyć dla tych wszystkich dobrych momentów, które jeszcze przede mną, dla ludzi, których kiedyś poznam, dla miejsc, które odwiedzę. Wiesz, ludzkie życie to taki krótki przebłysk w porównaniu do całego świata. Do całego wszechświata, jesteśmy przecież tylko nic nie znaczącym pyłkiem. Nasze problemy w porównaniu do kosmosu nie mają żadnego znaczenia, więc dlaczego my traktujemy siebie tak poważnie? Mamy bardzo mało czasu na Ziemi i szczerze nigdy nie rozumiałem, dlaczego ktoś mógłby chcieć jeszcze go skracać. Nie zrozum mnie źle, ale przecież tu i teraz to wszystko, co mamy. Nikt nie wie, co przyniesie jutro. Nie wiesz, co będzie po śmierci. Mamy tylko jedno życie, wyjątkowe i cenne. Odbieranie go sobie to...
Przerwałem, nie wiedząc, co mówić dalej. Głupota? Nie byłem zbyt dobrą osobą, by to oceniać.
Na twarzy Lily nie umiałem odczytać żadnych emocji. Ostatnie promienie słońca padały na jej jasną twarz, przez co wyraźnie widziałem jej przeszklone oczy.
- Moje życie nie jest wyjątkowe ani cenne – powiedziała w końcu cicho. – Nigdy takie nie było. Życie to rutyna. Codziennie robimy to samo, zatracając się w tych samych zajęciach, myśląc, że dzięki temu będziemy bezpieczni, ale to kłamstwo. Umieramy z każdym dniem, zbliżamy się do naszego końca, ale próbujemy wierzyć, że jesteśmy nieśmiertelni. Ja... chyba się pogodziłam już z tym, że wcale tak nie jest. Moje życie nie ma sensu. Nie mam już przyjaciół. Moja rodzina... – zamknęła ciężko oczy, a po jej policzki popłynęła łza. – Nie mam dla kogo żyć. Nie ma tutaj dla mnie miejsca. Być może po śmierci nic już nie ma, ale... nie dam rady tak dłużej... żyć.
Płakała, a ja nie miałem pojęcia, co mam zrobić. Dlaczego rozsądne myślenie zawsze zawodzi w momentach, kiedy najbardziej go potrzebujemy?
W końcu pod wpływem jakiegoś olśnienia podniosłem się i ruszyłem w jej stronę.
- Każde życie jest wyjątkowe i cenne. Może cię rozczaruję, ale pod tym względem na pewno nie jesteś wyjątkiem, lecz regułą. Jeśli mi pozwolisz... – schyliłem się tak, by znaleźć się tuż na przeciwko niej i wyciągnąłem niewielkiego goździka w jej stronę. – To pomogę ci to uwodnić.

ZMĘCZONE SERCA [TIRED HEARTS]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz