ROZDZIAŁ XI REY KALEGAN

128 20 2
                                    

- Czym jest dla ciebie szczęście, Stev?
- Co to za egzystencjalne pytania z rana, Kalegan? – Mój kumpel odwrócił się w moją stronę z uniesioną brwią, a jego różowe włosy zafalowały.
- Taka ankieta – mruknąłem, wbijając ręce w kieszenie mojej bluzy z logiem naszej drużyny.
Był środowy poranek i właśnie zmierzaliśmy na nasze zajęcia. Od paru dni czułem się podle. Zupełnie jakbym walił głową w mur. To Lily była tym murem. Miałem wrażenie, że nic do niej nie dociera, jak każde słowo dochodziło do niej, tylko po to, by za chwilę ulecieć z niej, zostawiając równocześnie chaos w jej duszy.
Nie miałem już pojęcia, jak do niej mówić. Przeczytałem wszystkie książki o depresji, jakie ostatnio wypożyczyłem, ale nie znalazłem w nich nic, co by mogło jej pomóc. Czułem się bezsilny, a ja nienawidziłem tego uczucia.
Przez chwilę wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, a potem nagle ona zaczynała płakać. Nie miałem do niej żadnego dostępu. Była jak zamknięta księga i to jeszcze napisana w obcym języku.
- Jasne, dobrze wiem, że nie chodzisz na literaturę. Tylko profesor Cook mógłby zlecić coś takiego – parsknął.
- To ankieta dla mnie – wyjaśniłem. A raczej dla Lily, ale tego nie musiał wiedzieć.
- No dobra, daj mi chwilę pomyśleć – odchylił głowę do tyłu, drapiąc się po kolczyku przy brwi. – Mam trzy rzeczy.
- Dajesz – zachęciłem go.
- Na pewno sport. Zresztą, sam dobrze wiesz, że bez niego byłbym nikim – zaczął.
- Tak jak ja – parsknąłem, podciągając rękawy bluzy. Jak Lily w takich upałach umiała chodzić ciągle w długim rękawie?
- No co ty, Rey, dobrze wiesz, że nie o tym mówię – obruszył się. – Ty masz poukładane w tym swoim łbie, a ja bez sportu pewnie byłbym jak ta reszta debili, dla których liczy się tylko impreza i zerowanie litrówki.
- Przecież ty nawet nie pijesz – zmarszczyłem brwi. – Znaczy przeważnie.
- Bo mi nie wolno, co nie? Gdyby trener się dowiedział, wyleciałbym z drużyny. Już dawno wybrałem sport, więc nie będę zmieniać decyzji dla kilku drinków, szczególnie w ostatniej klasie. Na studiach sobie odbiję – zaśmiał się. – Jezu, nie mogę uwierzyć, że to już się kończy. To nasz ostatni sezon.
- Na pewno go wygracie – powiedziałem i naprawdę chciałem, żeby tak było. Chociaż nie mogłem już grać, sercem dalej byłem w drużynie i bardzo liczyłem, że ten sezon będzie należał do nich.
- Tylko jak będziesz trzymał drużynę w ryzach. Bez twoich motywacyjnych gadek chłopcy przed meczem trzęsą się jak jakieś laski – pokręcił głową z dezaprobatą.
- Dobra, w sobotę na pewno wpadnę – obiecałem, bo wątpiłem w to, że Lily będzie mnie potrzebować. A nawet jeśli, to i tak tego przecież nie powie.
- Świetnie, to dalej... – zamyślił się. – Jedzenie. Stary, dla tego się żyje – zaśmiał się.
Boże, chciałbym, żeby Lily też miała takie podejście.
- Na przykład dla burrito od pana Sancheza z budki na rogu. – Steven wyraźnie się rozmarzył się, kiwając głową. – Tak, jedzenie to szczęście. Idziemy tam dzisiaj?
- Boże, ale ty jesteś w gorącej wodzie kąpany!
- O, spójrz, idzie największe szczęście w moim życiu! – zawołał nagle, uśmiechając się szeroko.
Uniosłem wzrok i oczywiście zobaczyłem Tessie na końcu korytarza zmierzającą w naszą stronę.
- Hej kochanie, właśnie o tobie rozmawialiśmy! – Steven objął ją ramieniem i pocałował w czubek głowy.
- No nie, znowu mnie obgadywaliście? – zaśmiała się dziewczyna, wtulając się w swojego chłopaka.
- Ten czubek pytał mnie, czym jest dla mnie szczęście – wyjaśnił, a Tessie spojrzała na niego z czułością.
- Tylko nie czubek, palancie – szturchnąłem go przyjacielsko w ramię, ale w tym momencie dzwonek na lekcje przerwał naszą wymianę zdań.
- Miłość to odpowiedź na twoje pytanie i na wszystko, pamiętaj o tym, Kalegan! – zawołał jeszcze Steven, pędząc na swoje lekcje.
Miłość. Jak tylko wyjaśnić to Lily?
~~♡~~
- Rodzina Kalegan jak zawsze w komplecie! – ucieszył się doktor Savgrey, kiedy wszedłem do szpitalnej poczekalni klinki chorób serca w Clearwater.
- Dzień dobry – mruknąłem, ściągając czapkę z daszkiem. Nie lubiłem tu przychodzić, bo za każdym przypominałem sobie, że coś ze mną nie tak.
Co było cholernie złym uczuciem.
- Dzień dobry, doktorze – zaszczebiotała mama wesoło.
O ile ja bardzo nie lubiłem doktora Savgrey'a, chociaż w zasadzie zawdzięczałem mu w dużej mierze życie, to moja mama dosłownie go uwielbiała. Mnie irytował jego ironiczny sposób bycia i w zasadzie sam fakt, że swego czasu musiałem widywać go codziennie, potem tydzień w tydzień, a teraz miesiąc w miesiąc. Można mieć dość.
- Zapraszam do gabinetu – powiedział doktor, gestem zachęcając mnie do wejścia na salę. Na szczęście mama została na zewnątrz, więc nie musiałem znosić jej pełnych uwielbienia spojrzeń rzucanych w kierunku lekarza.
Moja kochana rodzinka została na zewnątrz, przez co poczułem się odrobinę samotny. Margo też tu była i wiedziałem, że na czas wizyty zawiesiła swoją złość na mnie. To był jedyny okres, gdy widziałem w niej moją dawną siostrę sprzed tego, co stało się z Kath. Jej zmartwienie o mnie było większe niż własne przygnębienie.
W końcu byliśmy bliźniakami. Byliśmy ze połączeni taką więzią, której nikt inny by nie zrozumiał. Z nikim innym nie umiałbym spędzać dwudziestu czterech godzin na dobę. Nawet Kath czasami miałem już dosyć. Margo była po prostu częścią mnie. Wiedziałem, że ona czuje to samo.
- Jak się dzisiaj czujesz? – zapytał doktor, siadając za swoim biurkiem i zakładając prostokątne okulary nas nos.
- W porządku – powiedziałem zgodnie z prawdą.
- A jak twój wspomagacz?
Skrzywiłem się na to słowo. Zdecydowanie bardziej wolałem określenie Bip.
- Też dobrze. – Przy doktorze robiłem się bardzo potulny. 
- Ostatnio miałeś chyba bardzo emocjonalny miesiąc – ocenił, wpatrując się w ekran swojego komputera. Nie podobało mi się, że dzięki temu małemu urządzeniu wiedział o mnie takie rzeczy.
- To prawda – potwierdziłem lakonicznie, siadając w końcu na krześle na przeciwko niego.
- Wiesz, że w twoim wypadku nie jest to wskazane – powiedział, drapiąc się po brodzie pokrytej kilkudniowym zarostem.
- Wiem. – Z trudem powstrzymałem westchnienie frustracji. Po co mówił mi to po raz kolejny? Milion razy słyszałem już takie rzeczy.
- Rey, tym razem nie mówię tego w ramach przypomnienia. Bardziej upomnienia.
Uniosłem na niego wzrok.
- Coś nie tak? – zmarszczyłem brwi, bo dopiero teraz zobaczyłem poważny wyraz na twarzy lekarza.
- Dobrze wiesz, że od czasu tego... wypadku na plaży, gdzie wykazałeś się takim bohaterstwem, ale zarazem niezwykłą głupotą, z twoim sercem jest coraz... gorzej. Nie powinieneś się przemęczać – spojrzał na mnie, opierając się na fotelu.
- Jak bardzo gorzej? – spytałem, czując jak strach obejmuje mnie jak jakieś macki.
- Na tyle, że zalecałbym hospitalizację.
- Mam zostać w szpitalu? Znowu? – Nie rozumiałem tego. Czułem się dobrze, nie potrzebowałem dodatkowej porcji leków i kolejnych dni spędzonych z dala od rodziny i przyjaciół.
I od Lily. Byłem jej potrzebny. Musiałem jej pomóc.
- Takie jest moje zalecenie – powiedział, składając ręce w charakterystyczną dla niego piramidkę i patrząc na mnie takim wzrokiem, jakby dobrze wiedział, że i tak zrobię to, co mi każe.
A ja wcale nie miałem takiego zamiaru.
- Mam szkołę. Za kilka miesięcy egzaminy. Nie mam czasu na kolejne opuszczone dni w tym szpitalu.
- Możesz uczyć się tutaj.
- To nie to samo
- To nie są negocjacje, Rey – powiedział poważnie, znowu na patrząc. – Codzienne życie cię przemęcza. Twoje serce może tego dłużej nie wytrzymać.
- To kiedy znajdziecie dla mnie nowe serce? – zapytałem z wyrzutem. To nie była tylko moja wina, miałem wrażenie, że oni nie robią zupełnie nic, aby mi pomóc.
Frustrowało mnie to. Naprawdę znalezienie dawcy jest takie trudne? Zmęczone serce. Dlaczego ta choroba musiała dopaść akurat mnie? Przedtem nie miałem nawet pojęcia o jej istnieniu. Doktor wytłumaczył mnie i mojej rodzinie, że jest ona typową cywilizacyjną chorobą, która rozwinęła się dopiero niedawno. Doktor Savgrey sam mnie odnalazł i zaoferował leczenie w swojej specjalistycznej klinice.
- Dobrze wiesz, że to nie jest takie proste, Rey...
- Jakie są wymogi dla dawcy? – spytałem nagle, przypominając sobie, co mówiła mi Lily, kiedy ostatnio się widzieliśmy.
Co by było, gdybym się zgodził?
- Musi być martwy, ale świeży. I w podobnym wieku do ciebie – odpowiedział jak zawsze bez owijania w bawełnę, unosząc brew. – Szukasz kandydatów?
Zagryzłem wargi.
- Nie, planuję morderstwo.
- To tylko pamiętaj, żeby nie celować w serce.
Zazgrzytałem ze złości zębami. W ogóle nie śmieszyły mnie te jego ironiczne żarciki i tak naprawdę miałem wielką ochotę, by walnąć go w tę wykrzywioną uśmiechem twarz. Powstrzymywało mnie tylko to, że zbyt mocno mogłoby mi to podnieść ciśnienie.
- Zapamiętam – powiedziałem.
- Dobrze, w takim razie zawrzemy umowę. Od dzisiaj będę uważniej monitorować twój stan zdrowia. Jeśli znowu będziesz się tak ekscytował, to wracasz do nas. Co ty na to?
- Zgadzam się. – Zależało mi tylko na tym, by zyskać trochę czasu.
I tak cały czas czułem się tak, jakbym go kradł. Nie wiedziałem tylko, komu.
- Tylko, Rey, to już nie są żarty. Dobrze o tym wiesz. Ledwo przeżyłeś ten wypadek. Przeszczep to jedyna opcja dla ciebie. Uważaj na siebie.
- Jak zawsze – przytaknąłem, zaciskając dłonie w pięść. – Doktorze, mam jedno pytanie.
- Słucham.
- Jak pomóc osobie w depresji? – Nachyliłem się, opierając się o swoje kolana.
- O kim myślisz? – zapytał, też się do mnie zbliżając, jakby łączyła nas jakaś tajemnica.
- O nikim konkretnym – skłamałem. Patrzyłem mu prosto w oczy i dostrzegłem jakiś cień zrozumienia w jego szarych tęczówkach.
- Zależy to od stopnia depresji i od tego, co jest jej przyczyną. Nie jestem psychologiem, Rey, ale każdy lekarz wie, że leczenie należy zacząć od podstaw. Jeśli chcesz pozbyć się choroby, musisz usunąć jej korzenie. Tak jak u ciebie. Masz chore serce, więc musimy je wymienić. Jeśli ten „nikt konkretny” ma depresję, to coś musiało ją spowodować. Coś się stało, co załamało jego życie. Czasami konfrontacja z przeszłością pozwala się z nią uporać. A czasami trzeba nauczyć się z nią żyć.
- Rozumiem – pokiwałem głową. Miałem już w głowie plan na to, co powinien zrobić.
~~♡~~
- Dlaczego nie powiedziałeś mamie prawdy o tym, co powiedział ci doktor Savgrey? – spytała Margo, odkładając w końcu swój zeszyt i patrząc na mnie swoimi jasnymi oczami. Ten wzrok potrafił przenikać.
- Ty też nie mówisz jej wszystkiego. Poza tym kazałaby mi zostać, a nie mogłem – powiedziałem, wygodniej opierając się na swoim łóżku. Już mi się nie podobała wizja, że będę musiał spędzić w nim cały dzisiejszy dzień.
Miałem jednak w planach zastosować się do polecenia doktora. Przynajmniej dzisiaj, przez czas jak mama mnie pilnowała. Doktor nie przekazał jej tego, co powiedział mnie, zalecił jedynie więcej odpoczynku. Przyjęła do bardzo dosłownie.
- Bo nie mógłbyś się z nią spotkać w piątek? – zapytała, patrząc na mnie uważnie.
Był już wieczór, siedzieliśmy razem w moim pokoju. Mama uparła się, że Margo powinna pilnować, bym odpoczywał. Sama była umówiona na jakieś spotkanie, ale byłem pewien, że jak tylko wróci, sama zacznie się mną opiekować, czego już się zaczynałem obawiać.
- To też – potwierdziłem, bo przecież nie chciałem już przed nią niczego ukrywać.
- Możesz przekazać, że jest mi przykro przez to, co się stało z jej mamą – powiedziała cicho, wracając do szkicowania czegoś w swoim zeszycie.
- Dobrze. Ważne, że to przeżyła – mruknąłem, wzdychając ciężko.
Chciałem do niej zadzwonić, ale obecność mojej siostry bardzo mi to utrudniała, a ja nie wiedziałem, jak wyprosić ją z pokoju.
- To prawda. Rey, ona dalej chce to zrobić? – Znowu na mnie spojrzała.
Zawahałem się. Wiedziałem, że odpowiedź to tak, ale czułem też, że ja sam do tego nie dopuszczę.
- Chce... – Oparłem ciężko głowę o ścianę, zamykając oczy. Doktor miał rację. Od paru dni byłem bardziej zmęczony niż kiedykolwiek, ale byłem zbyt zajęty przejmowaniem się Lily, by o tym myśleć.
- Może spróbuj odpocząć, Rey. Będę obok, jak zawsze – usłyszałem głos mojej siostry i poczułem jak łóżko unosi się delikatnie, gdy z niego zeszła. Po chwili drzwi zamknęły się z charakterystycznym szczęknięciem, a ja otworzyłem oczy.
Sięgnąłem po telefon i wybrałem numer Lily. Cały dzień zastanawiałem się, co u niej i jak się trzyma. W głębi duszy miałem też nadzieję, że ona myśli o mnie, ale wątpiłem w to. Własny smutek czasami przysłania nam obraz świata i ciężko nam dostrzec problemy innych.
O dziwo odebrała po pierwszym sygnale.
- Hejka... – powiedziałem cicho po paru sekundach ciszy na łączu. Przez chwilę zastanawiałem się nawet, czy dodzwoniłem się do dobrej osoby. – Lily?
- Hej, to ja. – W końcu usłyszałem jej głos. – Jak było u lekarza? Wszystko w porządku?
Chyba się jednak martwiła, bo w jej głosie słychać było przejęcie.
- Tak, wszystko w porządku – skłamałem. Nie chciałem jej dodatkowo martwić. – A u ciebie? Jak z mamą?
Lily westchnęła ciężko, więc domyśliłem się, że nie wszystko jest w porządku.
- Z mamą coraz lepiej. Zaniosłam jej ostatnio ubranie... rozmawiałyśmy... Czuje się coraz lepiej – mówiła. – Za niedługo będzie mogła wrócić do domu, ale cały czas będzie pod opieką psychologa. Oprócz tego możliwe, że dostaniemy kuratora do moich osiemnastych urodzin.
- Kiedy masz urodziny? – spytałem, myśląc w głosie o dacie, którą sobie wyznaczyła.
- Szóstego lutego – powiedziała cicho. To już po tym dniu. Boże.
- Będę pamiętać – obiecałem, uśmiechając się lekko. Styczeń. Miałem jeszcze listopad i grudzień ma to, by zmienić jej decyzję. Spokojnie, to dużo czasu. – Myślałaś, co byś chciała dostać?
Lily parsknęła śmiechem.
- Nie mam żadnych życzeń – powiedziała. – Dożyj do tego czasu.
- Dobrze, postaram się o to zadbać – zaśmiałem się cicho i wiedziałem, że zrobię wszystko, by dotrzymać jej słowa.
- A ty kiedy masz urodziny? – zapytała, a ja zagryzłem wargi.
- Dwunastego lipca – powiedziałem.
Lily przez chwilę milczała i aż musiałem sprawdzić, czy na pewno się nie rozłączyła, ale chyba po prostu nie wiedziała, co powiedzieć.
- Wiesz, urodziny z siostrą zawsze wydawały mi się nie fair – parsknąłem, chcąc zmienić trochę temat. – Dla każdego człowieka jest to jego wyjątkowy dzień, a jak masz bliźniaka, to nagle musisz go z nim dzielić.
- Rzeczywiście, nigdy... nigdy nie myślałam o tym... w ten sposób... – Jej głos trochę chwiał. Trochę za bardzo.
- Lily...? Wszystko w porządku?
- Jasne. – Siąknęła nosem, zaprzeczając tym samym swojej odpowiedzi.
- Gdzie jesteś? – zapytałem, podnosząc się na łóżku.
- Rey, wszystko w porządku...
- Chciałbym z tobą porozmawiać twarzą w twarz. Telefon to nie to samo. – Chciałem jej pomóc. Teraz, zaraz.
- Jestem na plaży, tam, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy – powiedziała w końcu.
Przystań Księżyca. Nie lubiłem tam chodzić, ale to oczywiste, że jej odpowiadało.
- Będę za piętnaście minut – obiecałem. – Poczekasz na mnie?
- Tak, Rey. Poczekam na ciebie.
Więcej mi nie trzeba było. Od razu zerwałem się z łóżka, szybko narzuciłem na siebie jakąś kurtkę i ruszyłem do wyjścia.
- Wychodzisz gdzieś?
Szlag. Na szczęście była to tylko Margo. Mama pewnie nie wróciła jeszcze do domu.
- Mike potrzebuje pomocy. – O ile okłamywanie innych ludzi czasami mi wychodziło, to moja siostra umiała mnie rozgryźć dosłownie po jednym słowie.
- Czego ona od ciebie chce o tej porze? – zapytała, podpierając się pod boki, przez co przez chwilę przypominała mi naszą mamę.
- Kto? To Mike – udałem oburzenie, a jej brwi podjechały do góry.
- Kogo ty próbujesz oszukać? – zaśmiała się, ale nie było w tym nic wesołego. – Będziesz tak się za nią uganiać jak za Kath?
Zastygłem, obracając się w jej stronę ze złością na twarzy. Chyba zdała sobie sprawę, że tym razem przekroczyła granicę, bo jej ramiona nieco opadły.
- Może gdybym uganiał się za nią bardziej, to by nie skoczyła z klifu – wysyczałem ze złością. – I tym razem właśnie mam zamiar temu zapobiec.
Wyszedłem z domu, trzaskając drzwiami.
Czułem takie podenerwowanie, że byłem pewien, że doktor Savgrey odnotuje to w swoich notatkach na mój temat, ale w tamtej chwili miałem na to wyjebane.
Nienawidziłem, gdy Margo mówiła o Kath w ten sposób. Gdy przypominała mi, jak bardzo wtedy zawiodłem. Czułem się wtedy tak, jakby obarczała mnie winą za to wszystko. A prawda była taka, że oboje nic nie zauważyliśmy. Oboje nie zrobiliśmy nic, by jej powstrzymać. Żadne z nas nie zdawało sobie sprawy, że coś jest cholernie nie tak.
Szedłem przyspieszonym krokiem w stronę plaży. Chciałem bardzo zobaczyć się z Lily. To pewnie trochę egoistyczne, ale będąc z nią zapominałem o swoich własnych problemach. Liczyło się tylko to, by jej pomóc. Może nie było to najzdrowsze podejście, ale nie zawsze musi przecież tak być.
Nie wiedziałem, czemu Lily chciała spotkać się akurat na Przystani Księżyca. To było miejsce nasze, moje, Margo i Kath. Czułem się dziwnie, wiedząc, że idę tam, by spotkać się z nią. Déjà vu.
Dwa tygodnie przed tym, jak skoczyła w mroczą otchłań morza, Kath poprosiła, bym się z nią spotkał właśnie tutaj. Sam, bez Margo, bardzo późno w nocy. Nie wiedziałem zupełnie, czego ode mnie może chcieć, ale oczywiście tam poszedłem. Czekała na mnie na samym końcu pomostu, choć niektóre deski były tam popękane i nieco spróchniałe od ciągle zalewającej je wody. 
Na początku bardzo się przestraszyłem, bo miałem wrażenie, że dosłownie zaraz spadnie. Nawet nie miałem pojęcia, jak bliski prawdy byłem.
- Kath, co ty tam robisz? – zawołałem w jej stronę, a ona obróciła się w moją stronę ze strachem, jakbym właśnie nakrył ją na czymś złym.
- Nic – powiedziała, idąc w moją stronę. – Rey, chciałam z tobą o czymś porozmawiać.
- Wiem, po to tu przyszedłem – powiedziałem nieco podirytowanym głosem. Byłem wtedy zupełnie innym człowiekiem, nie wiedziałem nic o mojej chorobie. Dużo razy już myślałem o tym, że gdyby stało się to dzisiaj, pewnie zareagowałbym inaczej. Inaczej podszedłbym do tego wszystkiego.
Tymczasem byłem wtedy tylko sobą sprzed choroby, czyli niezłym dupkiem.
- Rey... chciałabym ci coś powiedzieć – powiedziała, zbliżając się do mnie. Jej jasne włosy opadały dziko wokół całej jej głowy. Błękitne oczy wyrażały duże przejęcie, a ja nie miałem pojęcia, o co może jej chodzić. I nigdy jeszcze nie widziałem jej w takim stanie.
- Możesz mi powiedzieć o wszystkim – uśmiechnąłem się do niej. Nie spodziewałem się, że mogłaby powiedzieć coś złego. To była Kath, zawsze dobra i szczęśliwa. Osoby takie jak ona nie miały problemów.
A przynamniej tak mi się wydawało.
- Wiem, w końcu jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
- No tak – potwierdziłem, marszcząc brwi. Nie rozumiałem, czemu mówiła o tym tak, jakby sama w to wątpiła. Dla mnie nasza przyjaźń była najbardziej podstawową i niezaprzeczalną rzeczą w moim życiu. Dlaczego ona potrzebowała potwierdzenia? – O czym chcesz mi powiedzieć?
- Dowiedziałam się o czymś... – A potem na jej twarzy coś się zmieniło, jakby coś w jej się załamało. Pękło na pół. – Ale nieważne. Zapomnij o tym, dobrze? Przepraszam. Wracajmy do domu, proszę.
Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Ale się zgodziłem, choć nie powinienem.
Powinienem był zapytać, o co jej chodziło.
Powinienem zmusić jej do tego, by ze mną porozmawiała. By mi zaufała.
Ale tego nie zrobiłem, a potem było już za późno. Cały czas zastanawiałem się, co mogła chcieć mi wtedy powiedzieć. Chciała porozmawiać o tym, jak się czuje, ale przestraszyła się konsekwencji? A może bała się tego, jak zareaguję? Nie miałem pojęcia.
Miałem jedynie jakieś mgliste teorie. Może chciała powiedzieć, że ma jakieś problemy z rodziną? Albo ktoś coś jej zrobił... Nie miałem bladego pojęcia.
Teraz wiedziałem, że już nie dam się tak odtrącić.
W końcu dotarłem na miejsce, ale na szczęście Lily siedziała tuż przy wejściu na pomost, zwisając nogami tuż nad wodą, która dzisiaj była wyjątkowo spokojna.
- Hejka – uśmiechnęła się do mnie, przesuwając się tak, by zrobić miejsce dla mnie. – Usiądziesz?
- Jasne – zgodziłem się, siadając obok niej i opierając się o barierkę. Starałem się przegnać z głowy myśl, że kiedyś właśnie tak spędzaliśmy większość popołudni z Margo i z Kath.
- Co tam? – zapytała spokojnym głosem, wpatrując się w niebo nad nami.
- Ładna dzisiaj noc – zauważyłem, wdychając jej słodki, fiołkowy zapach, który dotarł do mnie dzięki delikatnemu podmuchowi wiatru.
Wyglądała lepiej niż wczoraj. Jej włosy były czyste i układały się ładnie dookoła jej głowy. Blada cera odbijała się na tle ciemnej nocy. Piękna. Naprawdę.
- To prawda – uśmiechnęła się do mnie, a ja odwzajemniłem ten gest.
- Nie wiem czemu, ale wydaję mi się, że to miejsce jest jakieś... inne. Jakby nie należało do Clearwater, ale było jakąś odrębną częścią... – Wsadziła rękę we włosy, poprawiając je nieco. – Chyba dlatego tak lubię tutaj przychodzić.
- To miasto nie jest takie złe, gdy się niego przyzwyczai – mruknąłem, starając się na nią nie gapić. Boże, co mi się stało? Chyba byłem dzisiaj bardzo zmęczony.
- No tak, do wszystkiego można się przyzwyczaić – westchnęła ciężko, spoglądając na mnie tymi swoimi lodowato niebieskimi oczami. – Myślałeś kiedyś, żeby się stąd wyprowadzić?
- Tak na stałe?
- Tak. Na zawsze.
Zastanawiałem się. Wyjechać stąd na zawsze? Urodziłem się tutaj i wychowałem, Clearwater od zawsze było w moim życiu. Lubiłem to miejsce, miałem tu rodzinę i przyjaciół. Czy mógłbym tu jednak spędzić całe życie?
- Sam nie wiem – przyznałem szczerze. – Mieszkam tu od zawsze i w zasadzie nawet nie wyobrażam sobie, by się gdzieś przeprowadzić. Nawet wyjazd na studia wydawał mi się czymś niemożliwym...
- Wydawał? – Lily zmarszczyła brwi.
- Nie wiem, czy dam radę tam jechać, o ile w ogóle dożyję końca roku... – skrzywiłem się. Nie lubiłem o tym myśleć w ten sposób. Miałem plan, od bardzo dawna go już układałem w swojej głowie. Chciałem wyjechać do Uniwersytetu Stanowego Florydy, miejsce miałem tam prawie pewne dzięki sportowemu stypendium.
Teraz jednak nic nie było takie proste. Moje stypendium zniknęło, bo już nie grałem w drużynie. Pewnie bez niego nie udało by mi się tam dostać i ostatecznie i tak wylądowałbym w jakiś uniwersytecie gdzieś niedaleko, więc może nie musiałbym nawet się wyprowadzać. Jednak i tak byłbym w stanie się z tym pogodzić, jeśli tylko byłbym zdrowy.
- Na pewno dożyjesz – powiedziała Lily z mocą. – Przecież dostaniesz...
- Stop – uciszyłem ją, unosząc palec do góry. – Nie mówmy o tym. Wróćmy do tematu Clearwater – poprosiłem, bo nie chciałem już dzisiaj o tym wszystkim myśleć.
Miałem dość mojej choroby na dzisiaj. Potrzebowałem jej towarzystwa, by o tym zapomnieć.
- Dobrze – skinęła głową, uśmiechając się trochę krzywo. – Czasami się zastanawiam, czy gdybym mieszkała tutaj od zawsze, lubiłabym to miejsce.
- Na pewno, jestem na to żywym przykładem – zaśmiałem się, ale nagle nie byłem tego taki pewien. – Miasto jak każde inne. Najbardziej liczą się ludzie. A gdzie ty byś chciała mieszkać? Kansas?
- Nie, tam już nigdy bym nie wróciła – powiedziała, wzdrygając się już na samą myśl. – Teraz dopiero uświadomiłam sobie, jak to było mieszkać w takim małym mieście – parsknęła śmiechem. – Lyons to było miasto w dosłownym polu. Wszyscy. Wiedzieli. O. Sobie. Wszystko. – Powiedziała, akcentując każde słowo uderzeniem czołem w barierkę. – Nie wierzę, że wytrzymałam tam całe życie. Tutaj czuję się taka... anonimowa. W zasadzie to mi się tutaj bardzo podoba.
- Widzisz, Clearwater da się lubić – zaśmiałem się.
- Pod tym względem tak – potwierdziła, spoglądając na mnie. – Kiedyś chciałam mieszkać w Londynie – wyznała po chwili, odwracając z rozmarzeniem wzrok.
- Londynie? – Moje brwi podjechały do góry. – Czyli Europa.
- Tak. – Zmrużyła lekko oczy, jakby chciała przenieść się tam myślami. – Mam dość Stanów Zjednoczonych. Gubię się tutaj. Nie pasuję do tego miejsca. Londyn zawsze wydawał mi się taki... w sam raz. Wiesz, słyszałam kiedyś o takiej ciekawej teorii, że do każdego miasta pasuje jakieś słowo. Jeśli to słowo będzie się zgadzało z tobą, to znaczy, że to jest twoje miejsce na Ziemi.
- To znaczy, że każdy człowiek też ma jakieś swoje słowo – zauważyłem.
- Prawdopodobnie tak – zgodziła się, a ja wykorzystałem moment jej zamyślenie, by zapytać:
- Jakie jest twoje?
- Moje słowo? Chyba nie mogę ci go zdradzić – zaśmiała się, chyba pierwszy raz tak szczerze. Ładnie jej było z takim uśmiechem.
- Dlaczego? – zapytałem, nie bardzo rozumiejąc.
- Słyszałeś kiedyś o prawdziwym imieniu? – spytała.
- Nie – pokręciłem głową. W jej oczach nagle pojawiło się pewne ożywienie.
- Nie czytałeś nigdy żadnej książki fantasy? – udała oburzenie, a ja uniosłem ręce w przepraszającym geście.
- Wybacz, nie trafiłem na taką. Chociaż czekaj, kiedyś przeczytałem Harry'ego Pottera, liczy się?
- Nie – zachichotała. Naprawdę zachichotała, choć wcześniej nie sądziłem, że Lily w ogóle może się śmiać w taki sposób. – To nawet nie jest typowe fantasy. Już bardziej akceptowalne byłby „Władca Pierścieni”, ale tam nic nie było o prawdziwych imionach.
- Boże, to jest takie nudne! – Już miałem przewrócić oczami, ale spojrzenie Lily mnie powstrzymało.
- O twoim niedorozwiniętym literackim zmyśle porozmawiamy kiedy indziej – stwierdziła, zaciskając usta, a ja już poczułem miłe uczucie w okolicach serca na to kiedy indziej.
- Dobrze, trzymam za słowo – powiedziałem, puszczając do niej oczko, a ona uśmiechnęła się, chyba trochę wbrew sobie, bo zaraz potem spoważniała i zaczęła mówić:
- Prawdziwe imię to imię, które się ma, ciężko je poznać i nie wolno go nikomu zdradzać.
- Dlaczego? – zapytałem.
- Bo gdy poznasz czyjeś prawdziwe imię, możesz przejąć nad nim kontrolę.
- Jak?
- Magia – uśmiechnęła się tajemniczo.
- Ach, no tak, fantasy, jak mogłem zapomnieć – zaśmiałem się. – Czyli jak poznam czyjeś prawdziwe imię, to mogę z nim zrobić, co tylko zechcę?
- Tak – potwierdziła. – Dlatego nie wolno go nigdy zdradzać. Nigdy nie wiadomo, jak ktoś może to wykorzystać.
- Z zaufanie ogólnie tak jest – zauważyłem. – Zdradzasz coś komuś, a on może to wykorzystać w każdej chwili, ale mimo to ufasz, że tego nie zrobi.
- To prawda. Dlatego lepiej nie ufać nikomu – powiedziała z przekonaniem, jakby już wcześniej długo nad tym myślała i przypuszczałem, że być może faktycznie tak było.
- Zaufanie jest potrzebne. Nie można polegać tylko na samym sobie – stwierdziłem.
- Można, szczególnie jak nie ma się kogoś wartego zaufania – oznajmiła spokojnym głosem. – Gdy pozwalasz ludziom zbliżyć się do siebie, wystawiasz się na zranienie. To tak, jakby włożyć rękę w paszczę lwa i liczyć na to, że tylko cię poliże.
- Niektóre lwy da się udomowić.
- Zniewolić, miałeś na myśli. Niektórych ludzi też da się udomowić, a...
- Albo oswoić – wtrąciłem, a ona uniosła na mnie swoje jasne oczy, które w tym mroku świeciły wyjątkowo jasno. – Ale wtedy stajemy się za kogoś odpowiedzialni.
- „Mały Książę”. Imponuje mi pan, panie Kalegan – zaśmiała się cicho, a ja poczułem dreszcze na całym ciele. Boże. – Może jednak twój literacki zmysł nie jest aż tak niedorozwinięty.
- Widzisz, ja nigdy nie przestaję zaskakiwać – powiedziałem, patrząc jej w oczy.
- To się okaże. – Ona też nie odwróciła spojrzenia, unosząc zaczepnie brew. – Oswajanie ludzi jest bardzo niebezpieczne. Kiedy już stajesz się za kogoś odpowiedzialny, zaczyna ci też na nim zależeć. Martwisz się o drugą osobę. Chcesz jej dobra za wszelką cenę. Aż w końcu się uzależniasz od jej obecności, a w życiu nic nie jest dane na zawsze.
- Człowiek jest istotą stadną i nie da się nic na to poradzić. Potrzebujemy tego uzależnienia. Potrzebujemy innych ludzi, bo nie jesteśmy samotnymi wilkami. A nawet one żyją w stadzie – zauważyłem. - Mamy to wpisane w DNA. Jedynie psychopaci mogą myśleć inaczej.
- W zasadzie każdy samobójca ma w sobie coś z psychopaty – mruknęła, spuszczając nieco wzrok.
- Błąd. Samobójca to osoba, która popełniła samobójstwo. Nie można być samobójca za życia. Osoby z zamiarem samobójczym faktycznie mogą mieć coś z psychopaty, w końcu nikt normalny nie myśli o zakończeniu własnego życia. Bardziej stawiałbym jednak na określenie chory. – Sam nie wiem, skąd wzięło się to wszystko we mnie, ale musiałem to powiedzieć. Nie umiałem siedzieć spokojnie, gdy ona mówiła o swojej śmierci. Już wystarczyło, że ona tak spokojnie do tego podchodziła.
To było wręcz przerażające.
- Chory? – zdziwiła się.
- Na depresję. Ale to da się wyleczyć, trzeba tylko wiedzieć jak. I chcieć to zrobić. Można więc powiedzieć, że oboje jesteśmy chorzy. – Wpatrywałem się w nią intensywnie, ale jej oczy wciąż pozostawały spuszczone.
- Dobra definicja – wymamrotała.
- Definiować to znaczy wiedzieć.
To dobrze przykuło jej uwagę i w końcu na mnie spojrzała.
- Sokrates – zauważyła, uśmiechając się delikatnie. – Nie wiedziałam, że interesujesz się filozofią grecką.
Tym razem to ja się zaśmiałem.
- Kiedyś miałem prawdziwego fioła na punkcie wszystkiego, co greckie – powiedziałem, kładąc się na plecach. Rzeczywiście nie było stąd widać gwiazd. – W pokoju miałem mapę Grecji. Mitologia była moją ulubioną książką. W wolnym czasie... planowałem wycieczkę po wszystkich wyspach greckich.
Ja jako dziecko. Boże, ile czasu od tego minęło, gdy byłem taki mały i niewinny. Zawsze wierzyłem, że mam całe życie przed sobą. Byłem pewien, że nic nigdy nie stanie mi na przeszkodzie, by realizować moje marzenia.
- Czyli też Europa – zauważyła Lily, też kładąc się koło mnie. Nasze ramiona stykały się ze sobą delikatnie, ale wystarczająco na tyle, bym czuł ciepło jej ciała.
To było kojące. Ciepło oznaczało życie. Wolałem ją żywą i blisko mnie. To wydawało mi się takie naturalne, jakby od zawsze właśnie tak miało być.
- Może Stany to nie miejsce dla takich jak my – powiedziałem, wpatrując się niebo. – W Europie jest na pewno o wiele więcej miejsc, gdzie widać gwiazdy.
- Bo mają je na fladze? – zaśmiała się, a jej ramiona zatrząsały się lekko.
- To też. – Zaczynałem lubić jej poczucie humoru. – Gdybym kiedyś miał stąd wyjechać, to tylko po to, by zwiedzić Grecję.
- Na pewno ci się to uda – powiedziała cicho, obracając lekko głowę w moją stronę.
- Też w to wierzę – zaśmiałem się, choć nie byłem tego wcale taki pewien, ale nie chciałem jej tego mówić. – Jednak nie chciałbym zwiedzić Grecji sam.
- A kogo chciałbyś ze sobą zabrać? – zapytała takim tonem, jakby w ogóle nie spodziewała się odpowiedzi.
- Kogoś wyjątkowego – odpowiedziałem. Tylko zdrowy rozsądek powstrzymał mnie przed powiedzeniem czegoś innego.
W końcu zrobiło się zbyt chłodno i musieliśmy wracać do domu, choć bardzo tego nie chciałem. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, ile czasu tak siedzieliśmy razem. Przy niej czas płynął inaczej. Jakby go w ogóle nie było. Może to tak właśnie jest, że dzięki niektórym osobom znajdujemy się poza czasem. Tak właśnie skradamy dla siebie odrobinę wieczności.
Powrót do domu był jednak przykrym zderzeniem z rzeczywistością.
A raczej okropną z nią kolizją.
- REYNOLDZIE KALEGANIE! GDZIE TY BYŁEŚ?! DOKTOR KAZAŁ CI ODPOCZYWAĆ! MASZ SZLABAN!
Byłem pewien, że kryzki mamy bardziej podniosły mi ciśnienie niż cały czas spędzony z Lily.
- Nic mi nie jest, byłem się tylko przejść – powiedziałem, jednak mama tylko jeszcze gorzej zaczęła na mnie krzyczeć.
- MIALEŚ ODPOCZYWAĆ! Nie możesz chodzić na takie spacery! Margo! Ty też masz szlaban! Miałaś go pilnować!
- Ona i tak nigdzie nie wychodzi – prychnąłem, a Gogo posłała mi złe spojrzenie.
Mama jakby zatraciła się w tym swoim gniewie, bo cały wieczór krzyczała to na mnie, to na moją siostrę. W końcu udało mi się zamknąć w swoim pokoju, odcinając się od tego wszystkiego. Żałowałem, że nie nauczyłem się wcześniej żadnej techniki medytacyjnej, bo teraz bardzo by mi się przydała.
Sprawdziłem jeszcze telefon, ale nie było tam żadnej nowej wiadomości.
Żałowałem trochę, że nie zapytałem tej nocy Lily, co się stało w jej życiu, że jest taka przygnębiona. Byliśmy całkiem sami i miałem wrażenie, że pierwszy raz się tak na mnie otwarła.
Nie wiedziałem jednak, że kolejne tygodnie i tak miały przynieść odpowiedź na moje pytania.

ZMĘCZONE SERCA [TIRED HEARTS]Opowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz