Więc dziś opowiem wam o moich "krucjatach": z Ninsu. Nazywamy tak nasze wyprawy na rowerze do naszej babci i najbliższego topazu. Jak na razie odbyły się tylko dwie i w związku ze wszyscy wiemy jakimi wydarzeniami raczej nieprędko wyruszymy na kolejną.
Za każdym razem spotykałyśmy się ok. dwunastej. Do miejscowości, do której zmierzałyśmy były trzy drogi: jadąc pierwszą trzeba było przejechać przez sąsiednią wieś, skręcić na krzyżówce i praktycznie prawie od razu było się w tej miejscowości. Osobiście pomimo prostoty tej trasy nie przepadam za nią, bo dużo jedzie się pod górkę.
Druga droga była jeszcze krótsza, jeszcze we wsi mojej i Ninsu są dwie różne drogi, polna i asfaltowa. Polną się przyjemnie jedzie, praktycznie 10-15 minut i jest się u celu. Jedzie się przez las, potem obok sadu i jest ta miejscowość. W sumie to ten sad już jest w niej, więc-
Trzeci szlak to asfaltowa droga tuż obok tej polnej. Ją jedzie się najdłużej. Mija się ze dwa lasy, dwie, czy chyba nawet trzy miejscowości. Jak jedziemy przez jedną z nich to ciągle narzekamy z Ninsu na domy z nowoczesnymi designami, któych jest tam od GROMA. Jednak to zawsze ten przejazd wybierałyśmy. Dlaczego? Bo po drodze jest dom naszej babci i kuzynoctwa. Zostajemy sobie tam z godzinę na obiad ugotowany przez babcię i powygłupiać się z Juliet i Pawru. Druga krucjata była szczególnie zajedwabista, bo babcia zrobiła nam nie dość, że zrobiła pierogi z malinami to jeszcze zupę ogórkową.
Ale najbardziej oczekiwanym momentem krucjat są zakupy w topazie, a tym bardziej przesiadywanie przy automatach na kulki po nich. Chciałam jeszcze na tym zyskać sprzedawając dzieciakom w szkole "dropy", które mi się nie spodobały, ale wtedy BUM, musimy wszyscy siedzieć w klasach na przerwach.
CZYTASZ
Moje zjechane życie
HumorTytuł nic dodać nic ująć, po prostu historie z mojego życia i trochę snów.