Na trzecim piętrze szpitala mieścił się oddział intensywnej terapii. Trafiali tam pacjenci w stanie krytycznym, którzy wymagali szczególnej opieki medycznej. Byli to staruszkowie, których organy wewnętrzne powoli odmawiały posłuszeństwa, niedoszli samobójcy, ofiary wypadków samochodowych czy pacjenci, którzy zapadli w śpiączkę...
- Szybko, szybko! - John ponaglił Riley, gdy wypadli na korytarz z klatki schodowej. Mężczyzna trzymał broń w pogotowiu, skupiając się wyłącznie na zapewnieniu im bezpieczeństwa. Wokół panował zgiełk i atmosfera napięcia oraz strachu, która od masakry mającej miejsce na parterze różniła się tylko jednym, drobnym szczegółem.
Tu jeszcze nie było tych potworów.
Po korytarzu biegał personel szpitala, który w pośpiechu zabierał z pokojów socjalnych swoje rzeczy. Niektóre pielęgniarki na marne próbowały wydostać na zewnątrz pacjentów, którzy przypięci do maszyn podtrzymujących przy życiu nie byli w stanie postawić nawet samodzielnego kroku. Riley spostrzegła wyglądające na korytarz twarze niczego nieświadomych pacjentów, którzy słysząc i widząc panujący poza salami popłoch, starali się daremnie dowiedzieć o co chodzi.
Kobieta z bólem serca obserwowała malujące się na ich twarzach niezrozumienie i rosnącą panikę. Nie mieli dokąd uciec. Byli w potrzasku.
- John - kobieta szepnęła, czując bijące od tych ludzi przerażenie. Byli pozostawieni sami sobie, porzuceni na pastwę losu, bez szansy na przeżycie.
- Widzisz gdzieś Emily? - spytał mężczyzna, gorączkowo rozglądając się za brunetką. Nie widział pani ordynator od jej sprzeczki z dowódcą i zaczynał się powoli obawiać najgorszego. - Cholera jasna... Musimy ją znaleźć.
- John - jęknęła szatynka, ściskając mocniej jego dłoń. Spojrzał na nią wreszcie ze zmarszczonymi brwiami, a ona wycedziła przez zaciśnięte zęby - Musimy im pomóc.
Na początku nie rozumiał o co jej chodziło i rozglądnął się w konsternacji, poszukując wzrokiem kogoś rannego. Nie dostrzegając jednak nikogo kto wymagałby natychmiastowej pomocy, przeniósł pytające spojrzenie na młodszą kobietę. Na jej twarzy malował się wyraz bólu, a widząc jej wzrok skaczący między pacjentami, wreszcie zrozumiał.
- Nie - wymamrotała, zanim ten zdołał wyjawić jej swoje zdanie w tej kwestii. Kręciła przecząco głową, cofając się powoli i w rezultacie zrywając uścisk ich dłoni. - Nie zostawię ich, John. To bezbronni, żywi ludzie.
- Riley...
- Nie zostawię ich tu na pewną śmierć - powtórzyła, uparcie trwając przy swoim. Nie wybaczyłaby sobie porzucenia tych ludzi. Nie, gdy widziała już, do czego tamci chorzy są zdolni.
- Mamy niewiele czasu, Ri - próbował z nią polemizować, choć doskonale wiedział, że nie ulegnie. W kwestii udzielania pomocy tym w potrzebie, jej przekonania były wyjątkowo silne. - Oni zaraz tu będą.
- Nie marnujmy więc czasu i ewakuujmy pacjentów!
- Wszystkich nie uratujesz, Riley.
- Ale mogę chociaż spróbować - jej głos był cichy i słaby, lecz oczy skrywały bojowość i gotowość do akcji. Sama czuła ogromny strach przed tym, co mogło nadejść w każdej chwili, lecz w porównaniu do pacjentów, miała o wiele większe szanse na przetrwanie.
Kobieta nie czekała na jego odpowiedź i wkroczyła do akcji. Ruszyła wgłąb korytarza, gestykulując zawzięcie i nawołując pacjentów, aby wyszli ze swoich sal i kierowali się ku wyjściu ewakuacyjnemu.