Jechali bóg wie ile, wybierając mniej uczęszczane drogi na obrzeżach umierającego miasta; przemierzając kolejne mile w poszukiwaniu bezpiecznego miejsca, w którym mogliby choć na moment odsapnąć. John i Emily zmieniali się co jakiś czas w prowadzeniu karetki, pozwalając tej drugiej osobie na chociaż chwilowy odpoczynek. Ich towarzyszka została pominięta w tym niemym układzie, przez wzgląd na wciąż targające nią niebezpieczne uczucia i emocje. W takim stanie mogła zrobić krzywdę i sobie i innym.
Riley okupowała tył karetki, leżąc na podłodze pojazdu z plecakiem podłożonym pod głowę w formie prowizorycznej poduszki. Od momentu opuszczenia jej domu nie odezwała się już nawet jednym słowem, a oni rozumieli i nie naciskali na rozgoryczoną dziewczynę, dając jej czas na oswojenie się z tragedią.
Żadne ich słowa i tak by jej nie pomogły, nieważne, jak bardzo staraliby się do niej przemówić. Oddawała się więc w szpony samotności, w ciszy kontemplując nad bólem istnienia i niesprawiedliwością świata.
John, który właśnie zajmował miejsce za kierownicą, zerkał na nią co jakiś czas ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy. Martwił się o nią; o to co siedziało jej w głowie, w której to zwykła od czasu do czasu się zamykać. Śmierć Maxa była dla niej ogromnym ciosem, a policjant miał szczerą nadzieję, że wspólnie uda im się podnieść po tej wielkiej stracie.
W końcu mu to obiecał.
Gdy słońce zaczęło powoli chylić się ku zachodowi, a na niebie pojawiły się pierwsze oznaki nadchodzącej nocy, mężczyzna zjechał na pobocze wąskiej drogi, która z prawej strony oddzielona była od reszty świata ścianą drzew. Podróżowanie po ciemku nie było bezpieczne, a oni potrzebowali odpocząć i coś zjeść, a także przedyskutować plan na najbliższe dni.
Zatrzymał samochód między najbliższymi od drogi drzewami, skutecznie ukrywając go przed niepowołanymi oczami.
Policjant i pani ordynator wyszli z zajmowanych przednich siedzeń, rozprostowując kości i przeciągając się po żmudnej, długiej podróży. John obszedł karetkę i otworzył jej tylne drzwi, nachylając się nad drobną sylwetką śpiącej kobiety. Opatulona była kurtką Maxa, na materiale której kurczowo zaciskała palce i starała się w niej ukryć. Miała zmarszczone brwi i napiętą skórę twarzy, które sugerowały, że jej sen był niespokojny.
- Ri - potrząsnął jej ramieniem lekko, starając się wybudzić ją jak najdelikatniej się dało. - Riley, obudź się.
Poruszyła się niespokojnie, wydając z siebie ciche mruknięcie, a jej oczy otworzyły się powoli. Przez twarz kobiety przebiegł cień ulgi, lecz ujrzawszy swoje otoczenie i klęczącego obok Johna, jej zielone tęczówki wypełnił zawód.
Wciąż łudziła się, że to wszystko okaże się być wyłącznie jej koszmarem.
Podniosła się nieco otępiale, czując pulsujący ból w plecach, który jedynie udowodnił jej, że spanie na podłodze samochodu nie należało do jej najlepszych pomysłów. Ziewnęła przeciągle, wyciągając nad głowę ramiona i słysząc nieprzyjemnie strzelające kości. Przetarła dłońmi zaspaną, spuchniętą od płaczu twarz i opuściła pojazd, rozglądając się po nieznanym terenie.
- Gdzie jesteśmy? - spytała ospałym tonem, pocierając ramiona energicznymi ruchami. Nie znała tej okolicy, a jej orientacja w terenie w tamtym momencie nie podsuwała jej kompletnie żadnych wskazówek dotyczących lokacji, w której właśnie się znajdowali.
- Sandtown - mruknął John, wyciągając z pojazdu jedną ze swoich toreb. - Przenocujemy tu, a rano ruszymy dalej.
- Dalej?