Nadmiar emocji wiązał się z brakiem kontroli. A brak kontroli oznaczał ślepe podążanie przed siebie.
Nie wiedziała ile szła już przez las, gdyż jej umysł zdawał się wyłączyć w momencie, w którym tylko opuściła posesję rodziny Greene. Zupełnie tak, jakby przeszła na tryb autopilota i ignorując wszystkie bodźce zewnętrzne pozwalała, aby nogi prowadziły ją przed siebie. Bez żadnego obranego celu, bez wiedzy, w którym kierunku właściwie idzie.
Z wyłącznie jednym pragnieniem - zdać się na swoje towarzystwo.
Zielone oczy tępo wpatrywały się przed siebie, wyzute z jakichkolwiek emocji, które szarpały jej wnętrzem. Więziona w środku gorycz, ból i wyrzuty sumienia pozostawały zamknięte w jej niespokojnym umyśle, który w kółko przypominał jej o zasłyszanych wcześniej, wykrzyczanych w jej stronę słowach. Z każdą kolejną chwilą poczucie beznadziei przybierało na sile, wprost proporcjonalnie do szlochów, które zaczynały powoli targać jej klatką piersiową.
Słowa Daryla dudniły jej w uszach, przypominając wszystko, z czym przyszło jej się spotkać od początku apokalipsy, a co miało znaczący wpływ na jej załamanie. Wypomnienie strachu na widok krwi, odrzucenie pomocy, splunięcie jej w twarz przez przywołanie w rozmowie Maxa...
Skąd on w ogóle o nim wiedział?
Nie miało to znaczenia. Nie, gdy przed oczami znów miała bladą, zakrwawioną, pozbawioną życia twarz ukochanego. Nie, gdy ponownie mogła poczuć zapach śmierci, który w tamtej chwili wypełniał prosektorium. Nie, gdy mogła usłyszeć jego zapewnienia, że wszystko jest w porządku.
Znów będziesz gadać o swoim martwym chłopaku.
Nie powiedziała o nim nawet raz. O Maxie nie wiedział nikt, oprócz Johna i Emily, a sama Riley rozmawiała na jego temat wyłącznie ze swoim przyjacielem. Nie opowiadała innym o swojej przeszłości, pomijając wszystkie kwestie związane ze swoim życiem, prócz profesji lekarskiej. Wspomnienie o nim pozostawiała wyłącznie dla samej siebie, nie czując potrzeby zwierzania się innym, ani usprawiedliwiania swoich licznych napadów paniki i histerii. Max był częścią jej życia.
Jakim prawem więc ktoś, kto nie miał najmniejszego pojęcia o niej ani o tym co przeszła, czuł się uprawniony do wywlekania tych głęboko zakopanych wspomnień? Jakim prawem poczuł, że może od tak rzucić jej tym w twarz? Teraz, gdy nauczyła się już kontrolować powracające obrazy jego śmierci, a także panować nad napadami płaczu, które jeszcze jakiś czas temu były w jej życiu codziennością?
Jakim prawem mógł w ogóle o nim wspomnieć?
Potknęła się o wystający z ziemi korzeń i niemal runęła na ziemię, w ostatniej chwili łapiąc się najbliższej gałęzi. Dopiero wtedy zorientowała się, że przez cały czas ściskała mocno pięści, a zęby zgrzytały boleśnie zaciśnięte. Ze smutku? Żalu? Nie.
Z gniewu.
Z gniewu zrodzonego ze strachu, zrodzonego z bólu i ignorancji, z jaką została potraktowana. Nie rozumiała motywacji Dixona. Nie widziała żadnego logicznego usprawiedliwienia dla sposobu, w jaki ją potraktował. To, że był zdenerwowany, nie miało w tamtej chwili znaczenia. Nikt nie miał prawa w ten sposób wyżywać się na drugiej osobie.
Chciałam tylko pomóc.
Była przyzwyczajona do tego, że chęć niesienia innym pomocy zawsze odbierana była pozytywnie. Ludzie albo patrzyli na to w kategorii dobrych uczynków, bądź po prostu czynności wynikających z naturalnego biegu rzeczy. Była lekarzem. Miała pomagać innym. To był jej obowiązek.
