iv. cisza

680 73 11
                                    

     Cisza, która obejmowała las, z reguły była dla niego lekiem na wszelkie wewnętrzne rozterki i spięcie rosnące wraz ze zbyt długim spędzaniem czasu w jednym miejscu. Koiła jego zszargane nerwy, pozwalała na wzięcie głębokiego oddechu, w pewnym sensie na chwilowe zatrzymanie czasu i cieszenie się tą krótką chwilą spokoju. Bo w lesie zazwyczaj panował spokój.

     Dla Daryla las był niczym dom. Tak przynajmniej jeszcze do niedawna sądził, gdy samotne wędrówki były stałym elementem jego dnia, a przesiadywanie w towarzystwie grupy ocalałaych wiązało się z wyczerpaniem emocjonalnym. Choć nie był skory do okazywania emocji, to te kotłowały się wewnątrz niego, często sprawiając, że spędzanie zbyt dużej ilości czasu z innymi ludźmi po prostu go męczyło.

     Wydarzenia ostatnich miesięcy zweryfikowały jednak nieco jego podejście.

     Był samotnikiem, to można było stwierdzić bez dwóch zdań. Ale z czasem uświadomił sobie, że towarzystwo innych wcale nie musi być złe. Że znaczna część tego, jak czuje się wśród ludzi, zależy również od podejścia jego samego. 

      Wpatrywał się pustym, nieobecnym wzrokiem w ścianę drzew, zaciskając dłonie na kuszy. Delikatny wiatr smagał korony i przerywał wszechobecną ciszę lekkim szumem liści. W zasięgu jego wzroku nie było ani jednego szwendacza, a te dobijające się przez ogrodzenie więzienia znajdowały się na tyle daleko, że nie słyszał nawet ich warczenia. Dzięki temu mógł w pełni skupić się na swoich myślach i nieudolnej próbie zapanowania nad chaosem w jego głowie.

     A chaos idealnie określał to, co w ostatnich dniach mu towarzyszyło.

     Masakra, która miała miejsce w więzieniu poprzedniego dnia, przewróciła życie ocalałych do góry nogami. Szwendacze zostały wpuszczone do środka przez, jak się okazało, jednego z więźniów, o którym niemal wszyscy sądzili że jest martwy. Jakimś chorym sposobem udało mu się przeżyć w zalanym trupami sąsiednim bloku, a w ramach zemsty wypuścił prosto na grupę Ricka całe stado nieumarłych. Zemsta ta, choć ostatecznie kosztowała więźnia życie, doprowadziła do prawdziwej tragedii na terenie więzienia.

     Bo ofiar było zastraszająco dużo.

     Gdy wyjący alarm został wyłączony, a więzień odpowiedzialny za całą tę sytuację zabity, wszyscy powrócili na plac przed wejściem do bloku C. Daryl z ulgą przyjął wtedy widok zakrwawionych, ale całych i zdrowych członków jego grupy. Pierwszą osobą, którą zobaczył, była Emily. Kobieta chodziła nerwowo w tę i z powrotem, ściskając w dłoniach łom i prawie wrzeszcząc coś do kogoś. Później zobaczył, że obok brunetki stał John i Glenn, oboje z przerażająco bladymi twarzami.

     A później usłyszał płacz dziecka.

     Widok przerażonej, zapłakanej, przyciskającej do piersi niewielkie zawniątko Maggie sprawił, że wszyscy zamarli w bezruchu. Dziewczyna wyglądała, jakby mogła lada chwila zemdleć z wycieńczenia i strachu. Kroczący obok niej Carl nie spuszczał wzroku z ziemi. Zaciskał po bokach zakrwawione pięści, z trudem powstrzymując wybuch płaczu. 

     Ten widok mówił sam za siebie. Nie trzeba było zadawać żadnych pytań. Każdy od razu zrozumiał, co stało się w tamtej części więzienia. 

     Rozpacz spadła na nich jak grom z jasnego nieba. Odebrała resztki sił i na moment sparaliżowała w miejscu. Rick Grimes stracił jakikolwiek kontakt z rzeczywistością, wpadając w szaleńczy stan żądzy mordu. Rozgoryczony, przepełniony bólem, poczuciem winy i bezsilnością, wdowiec kompletnie zwariował. Zniknął w bloku C, zostawiając swoje nowonarodzone dziecko i złamanego syna. 

     A odpowiedzialność za utrzymanie grupy w jednym kawałku spadła na niego. 

     Daryl momentalnie wymyślił plan działania, rozporządzając członków grupy do poszczególnych zadań. Wiedział, że w tamtej chwili nie mogli polegać na zrozpaczonym Ricku, dlatego wziął dowodzenie na swoje barki, mimo, że bardzo mu to nie odpowiadało. Nigdy nie był liderem. 

𝐅𝐈𝐑𝐄𝐒𝐓𝐀𝐑𝐓𝐄𝐑━━ᴅᴀʀʏʟ ᴅɪxᴏɴOpowieści tętniące życiem. Odkryj je teraz